Kaszmir, widziany w filmach i serwisach
informacyjnych, wykładany na studiach. Wielka niewiadoma na pakistańsko-
hinduskiej mapie. Planowany od początku przyjazdu do Indii, wreszcie się miał
spełnić pod koniec lipca.
Długo planowałam ten wyjazd, ale
większość znajomych wolała błądzić po Nepalu. Na szczęście na horyzoncie
pojawiła się wrocławska ekipa dziewczyn, które zagaiły do mnie ponad miesiąc
temu. "Do kontaktu z jakimkolwiek człowiekiem na Ziemi wystarczy podobno
sześć osób"- tak rozpoczął się mail od Magdy, która usłyszała o tym, że
jestem w Delhi od swojej kuzynki Marty, która pracuje z moją Mamą. (W tym
miejscu pozdrawiam Mamę i Mamy koleżanki!). Magda, Lucyna i Gosia, w skrócie
Jarz, Szopa i Małgo, wpadły do Delhi miesiąc temu, aby zrobić wywiad przed
podróżami po bardziej urokliwych miejscach niż stolica Indii. Spotkanie w
McDonaldzie w jednej z najbardziej ruchliwych dzielnic City zaowocowało
wspólnym planem na spotkanie się w Kaszmirze.
Różnie to bywa z planowaniem, ale tym razem się nie zawiodłam. Nasze
terminy idealnie się zgrały. Jedziemy!
Dziewczyny po kilku tygodniach w
Varanasi, Radżastanie i Amritsarze, ja po emocjonującym tygodniu za biurkiem w
pracy, kierowałyśmy się w kierunku Jammu- miejsca naszego spotkania, pierwszego
przystanku w Kaszmirze. Wyjechałam z Delhi autobusem z ponad dwugodzinnym
opóźnieniem. Autobus z klimą okazazał się być popsuty i po zaledwie dwóch
godzinach jazdy czekaliśmy w polu, najpierw na naprawienie klimatyzacji przez
hinduskie złote rączki (udało się), po godzinie już na kolejny autobus, bo
usterka okazała się poważniejsza. Z dwóch godzin opóźnienia zrobiło się pięć i
już wiedziałam, że do spotkania w Jammu nie dojdzie, bo nie ma sensu, aby
czekały na mnie sześć godzin (one miały być tam już o 4.00 rano, a ja dopiero
10.00). Po 17-godzinnej jeździe z bonusami, wreszcie zajechałam do Jammu, ale
dopiero tam zauważyłam, że moja karta SIM jest zablokowana. Zdarzyło mi się to
już raz dwa miesiące temu, więc oznaczało to totalne odcięcie od grupy.
Wcześniej, w drodze próbowałam się skontaktować z dziewczynami, ale były poza
zasięgiem. Niestety okazało się, że karty SIM spoza Kaszmiru są blokowane,
jeśli wcześniej nie zostanie uruchomiony roaming (a taki i tak nam nie
przysługiwał, bo odnosił się tylko do telefonów na abonament; pre-paidy można
zostawić w domu, po co dźwigać?). Oczywiście było to sporym zdziwem i
perspektywa minięcia się nie była przesadnie miła.
Zajechałam na parking, skąd odjeżdżają
taksówki do Srinagar dopiero o 11.00. Tabun kierowców otoczył moją rikszę i
zaprosił do swojej agencji, gdzie miałam poczekać na resztę turystów, z którymi
to miałam się zabrać. Jak się okazało, miałam sporego pecha, bo pięć minut
przed moim przyjazdem odjechała w-pół-pełna taryfa. Trudno, poczekam, popatrzę.
Czekałam wspólnie z kilkunastoma kierowcami, którzy to narzekali na biznes po
sezonie pielgrzymkowym. Dwa dni przed moim przyjazdem turyści się skończyli,
nie ma. Dla mnie to również niezbyt miła informacja, bo płacenie 3500 rupii za taksówkę
(ok. 200zł) nie wchodziło w grę. Czekałam cierpliwie gaworząc łamaną
angielszyzną z sikhijskimi kierowcami (skąd, dlaczego i czy
"married"). Ja z Polska podróżować, szukać moich koleżanki, nie męża
nie mieć.
Po godzinie czekania, na horyzoncie pojawiło
się dwóch białych w rikszy, których podobnie jak mnie, kierowcy osaczyli z
każdej strony. Para była dosyć mocno zestresowana i nie chcieli korzystać z
taksówki, myśląc, że to jakieś oszustwo, naciąganie itp. Nawet moja obecność i
błagalny wyraz twarzy, by zostali, nie pomogły, więc ruszyli dalej na
przystanek autobusowy (z którego o tej porze nic nie odjeżdżało- mówiłam, a nie
mówiłam?). Jednak kwadrans po tym jak odjechali zajechał van z młodymi sikhami
na pokładzie i zgarnęli mnie za 500 rupii do Srinagar. Nie, to nie prywatna
taksówka. Towarzyszyła mi radżastańska dziesięcioosobowa rodzina o przekroju
wielopokoleniowym. Będzie rozkosznie.
Wyjeżdżamy z jedną mną białą na pokładzie
i kiedy kierowca nie zdążył jeszcze wrzucić trzeciego biegu, babcia rodziny
zaintonowała łamiącym się głosem pieśń. Wturowało jej towarzystwo, głównie
żeńska część i można było odpocząć po ciężkiej podróży z soundtrackiem prosto z
radżastańskiego marketu. Po kilku zwrotkach pochwalnych dla Kriszny i wjeździe
na serpentyny, chór się trochę posypał, bo dwóm solistkom zrobiło się mocno
niedobrze. Kierowca ani myślał się zatrzymywać, więc lewa strona vana była
zagospodarowana dla żurawi, które wychylały głowy przez okno, znacząc drogę
powrotną. I tak na zmianę śpiewały i wymiotowały do końca.
Podczas jednego postoju zrobiliśmy sobie
sesję zdjęciową- czego owoce poniżej. Hindusi są być może większymi fanami
fotek od Japończyków, pozując na dziesięć różnych sposobów do tego samego
kadru. Po dwudziestu zdjęciach każdy-z-każdym miałam już serdecznie dosyć.
Wybawieniem okazała się dwójka białych turystów, która to tak w panice uciekła
rikszą na przystanek autobusowy w Jammu. Zauważyli mnie po drodze i
zaproponowali, że mogę pojechać już dalej z nimi taksówką. Wahałam się, bo nie
chciałam płacić podwójnie. Jednak ich kierowca mnie przekonał- oferując pomoc w
znalezieniu Małgo-Jarz-i-Szopy.
Spakowałam plecak i chcę wyjść, ale
hinduska rodzina zastawiła mi drogę, zablokowała drzwi i nie chce wypuścić.
Wsunęłam jednemu 500 rupii dla kierowcy, aby mu przekazał i że sorry, ale muszę
wyjść. Trochę się z nimi poszarpałam, ale dopiero potem dali się przekonać (że
to "my friends") i wypuścili mnie z vana-twierdzy. Wielka ulga po
radżastańskim klimacie, który był ciekawym doświadczeniem, ale po pięciu
godzinach wymęczył. Tak właśnie poznałam parę Belgów, którzy przeprosili mnie
za to, że nie uwierzyli mi, że autobusy o tej porze nie wyjeżdżają z Jammu i że
tak spanikowali na widok watahy kierowców.
Ostatecznie pojechali z
taksówkarzem, z którym to ja się miałam zabrać i wróciliśmy do punktu wyjścia.
Miałam ogromne szczęście, bo kierowca Dżawid pożyczył mi kartę SIM, dzięki
której mogłam skontaktować się z dziewczynami przez internet. Wysłałam im maila
i po odpowiedzi, że są już na pokładzie hotelu-statku Lucky Peacock poczułam
sporą ulgę. O ironio, nazwa hotelu, idealnie oddawała fabułę mojego przyjazdu
do Srinagar (tł. Szczęśliwy Paw, czy Paw Mający Szczęście).
Lucky Peacock to łódka zacumowana nad
jeziorem Dal, nad które zajechałam późnym wieczorem. Nasze zakwaterowanie na
kolejne trzy kaszmirskie noce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz