poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Kaszmir I - Szczęśliwy Paw


Kaszmir, widziany w filmach i serwisach informacyjnych, wykładany na studiach. Wielka niewiadoma na pakistańsko- hinduskiej mapie. Planowany od początku przyjazdu do Indii, wreszcie się miał spełnić pod koniec lipca.

Długo planowałam ten wyjazd, ale większość znajomych wolała błądzić po Nepalu. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się wrocławska ekipa dziewczyn, które zagaiły do mnie ponad miesiąc temu. "Do kontaktu z jakimkolwiek człowiekiem na Ziemi wystarczy podobno sześć osób"- tak rozpoczął się mail od Magdy, która usłyszała o tym, że jestem w Delhi od swojej kuzynki Marty, która pracuje z moją Mamą. (W tym miejscu pozdrawiam Mamę i Mamy koleżanki!). Magda, Lucyna i Gosia, w skrócie Jarz, Szopa i Małgo, wpadły do Delhi miesiąc temu, aby zrobić wywiad przed podróżami po bardziej urokliwych miejscach niż stolica Indii. Spotkanie w McDonaldzie w jednej z najbardziej ruchliwych dzielnic City zaowocowało wspólnym planem na spotkanie się w Kaszmirze.  Różnie to bywa z planowaniem, ale tym razem się nie zawiodłam. Nasze terminy idealnie się zgrały. Jedziemy!

Dziewczyny po kilku tygodniach w Varanasi, Radżastanie i Amritsarze, ja po emocjonującym tygodniu za biurkiem w pracy, kierowałyśmy się w kierunku Jammu- miejsca naszego spotkania, pierwszego przystanku w Kaszmirze. Wyjechałam z Delhi autobusem z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Autobus z klimą okazazał się być popsuty i po zaledwie dwóch godzinach jazdy czekaliśmy w polu, najpierw na naprawienie klimatyzacji przez hinduskie złote rączki (udało się), po godzinie już na kolejny autobus, bo usterka okazała się poważniejsza. Z dwóch godzin opóźnienia zrobiło się pięć i już wiedziałam, że do spotkania w Jammu nie dojdzie, bo nie ma sensu, aby czekały na mnie sześć godzin (one miały być tam już o 4.00 rano, a ja dopiero 10.00). Po 17-godzinnej jeździe z bonusami, wreszcie zajechałam do Jammu, ale dopiero tam zauważyłam, że moja karta SIM jest zablokowana. Zdarzyło mi się to już raz dwa miesiące temu, więc oznaczało to totalne odcięcie od grupy. Wcześniej, w drodze próbowałam się skontaktować z dziewczynami, ale były poza zasięgiem. Niestety okazało się, że karty SIM spoza Kaszmiru są blokowane, jeśli wcześniej nie zostanie uruchomiony roaming (a taki i tak nam nie przysługiwał, bo odnosił się tylko do telefonów na abonament; pre-paidy można zostawić w domu, po co dźwigać?). Oczywiście było to sporym zdziwem i perspektywa minięcia się nie była przesadnie miła. 

Zajechałam na parking, skąd odjeżdżają taksówki do Srinagar dopiero o 11.00. Tabun kierowców otoczył moją rikszę i zaprosił do swojej agencji, gdzie miałam poczekać na resztę turystów, z którymi to miałam się zabrać. Jak się okazało, miałam sporego pecha, bo pięć minut przed moim przyjazdem odjechała w-pół-pełna taryfa. Trudno, poczekam, popatrzę. Czekałam wspólnie z kilkunastoma kierowcami, którzy to narzekali na biznes po sezonie pielgrzymkowym. Dwa dni przed moim przyjazdem turyści się skończyli, nie ma. Dla mnie to również niezbyt miła informacja, bo płacenie 3500 rupii za taksówkę (ok. 200zł) nie wchodziło w grę. Czekałam cierpliwie gaworząc łamaną angielszyzną z sikhijskimi kierowcami (skąd, dlaczego i czy "married"). Ja z Polska podróżować, szukać moich koleżanki, nie męża nie mieć. 

Po godzinie czekania, na horyzoncie pojawiło się dwóch białych w rikszy, których podobnie jak mnie, kierowcy osaczyli z każdej strony. Para była dosyć mocno zestresowana i nie chcieli korzystać z taksówki, myśląc, że to jakieś oszustwo, naciąganie itp. Nawet moja obecność i błagalny wyraz twarzy, by zostali, nie pomogły, więc ruszyli dalej na przystanek autobusowy (z którego o tej porze nic nie odjeżdżało- mówiłam, a nie mówiłam?). Jednak kwadrans po tym jak odjechali zajechał van z młodymi sikhami na pokładzie i zgarnęli mnie za 500 rupii do Srinagar. Nie, to nie prywatna taksówka. Towarzyszyła mi radżastańska dziesięcioosobowa rodzina o przekroju wielopokoleniowym. Będzie rozkosznie. 

Wyjeżdżamy z jedną mną białą na pokładzie i kiedy kierowca nie zdążył jeszcze wrzucić trzeciego biegu, babcia rodziny zaintonowała łamiącym się głosem pieśń. Wturowało jej towarzystwo, głównie żeńska część i można było odpocząć po ciężkiej podróży z soundtrackiem prosto z radżastańskiego marketu. Po kilku zwrotkach pochwalnych dla Kriszny i wjeździe na serpentyny, chór się trochę posypał, bo dwóm solistkom zrobiło się mocno niedobrze. Kierowca ani myślał się zatrzymywać, więc lewa strona vana była zagospodarowana dla żurawi, które wychylały głowy przez okno, znacząc drogę powrotną. I tak na zmianę śpiewały i wymiotowały do końca. 

Podczas jednego postoju zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową- czego owoce poniżej. Hindusi są być może większymi fanami fotek od Japończyków, pozując na dziesięć różnych sposobów do tego samego kadru. Po dwudziestu zdjęciach każdy-z-każdym miałam już serdecznie dosyć. Wybawieniem okazała się dwójka białych turystów, która to tak w panice uciekła rikszą na przystanek autobusowy w Jammu. Zauważyli mnie po drodze i zaproponowali, że mogę pojechać już dalej z nimi taksówką. Wahałam się, bo nie chciałam płacić podwójnie. Jednak ich kierowca mnie przekonał- oferując pomoc w znalezieniu Małgo-Jarz-i-Szopy. 





Spakowałam plecak i chcę wyjść, ale hinduska rodzina zastawiła mi drogę, zablokowała drzwi i nie chce wypuścić. Wsunęłam jednemu 500 rupii dla kierowcy, aby mu przekazał i że sorry, ale muszę wyjść. Trochę się z nimi poszarpałam, ale dopiero potem dali się przekonać (że to "my friends") i wypuścili mnie z vana-twierdzy. Wielka ulga po radżastańskim klimacie, który był ciekawym doświadczeniem, ale po pięciu godzinach wymęczył. Tak właśnie poznałam parę Belgów, którzy przeprosili mnie za to, że nie uwierzyli mi, że autobusy o tej porze nie wyjeżdżają z Jammu i że tak spanikowali na widok watahy kierowców. 

Ostatecznie pojechali z taksówkarzem, z którym to ja się miałam zabrać i wróciliśmy do punktu wyjścia. Miałam ogromne szczęście, bo kierowca Dżawid pożyczył mi kartę SIM, dzięki której mogłam skontaktować się z dziewczynami przez internet. Wysłałam im maila i po odpowiedzi, że są już na pokładzie hotelu-statku Lucky Peacock poczułam sporą ulgę. O ironio, nazwa hotelu, idealnie oddawała fabułę mojego przyjazdu do Srinagar (tł. Szczęśliwy Paw, czy Paw Mający Szczęście).

Lucky Peacock to łódka zacumowana nad jeziorem Dal, nad które zajechałam późnym wieczorem. Nasze zakwaterowanie na kolejne trzy kaszmirskie noce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz