wtorek, 24 lipca 2012

Boom budowlany

Z tarasu jak dzika sroka obserwuję, co się dzieje w tym sultanpurskim organizmie, który to żyje swoim chaotycznym życiem.

Piątek czy niedziela Sultanpur się rozrasta z tempem powojennej Polski. Jak po jakiejś katastrofie naturalnej, która trwała tutaj tysiąc lat, wyrastają jak grzyby potworkowate budynki- klitki. Na rusztowaniach z bambusa uwieszeni piędziesięciokilogramowi robotnicy. Śpiący na placu budowy z braku laku. Imigranci z okolicznych wiosek, którzy z całymi rodzinami dziesięcioma rękami skrobią tynki i mielą cement. Dzieciaki rzucają się cegłami i bawią w chowanego na niezabezpieczonych dachach. Na południu bez zmian.


Taki straszak z wystającymi prętami tuż pod moim domem i dzielna czwórka (w tym jedna dama w sari), którzy dokładają swoje cegiełki do boomu deweloperskiego. Choćby cała wioska się złożyła, nie stać by ich było na metr kwadratowy mieszkania w Delhi. Ale wrócą po kilku miesiącach  z wypłatą na godny rok.
Zabiją śmiechem na pytanie o BHP. Boso i gołymi rękami. Jakby to była piaskownica. Bez żadnych pretensji.

Mnóstwo tych budowlanych outsiderów na każdym kroku. Całe Delhi, jak po wojnie kwitnie w zastraszającym Europę tempie. Lepiej tu spać na placu budowy z pewną pracą i miską ryżu niż umierać z głodu na prowincji. Stolyca przyciąga jak magnes, żebraków również. Nie odkryłam Ameryki.

Gdzie leży Bhutan

Pierwszy raz w swoim życiu spotkałam człowieka z Bhutanu. Jeszcze na liście są mieszkańcy Madagaskaru, Papui i Nowej Gwinei oraz Gibonu. Nie mniej jednak zostałam ewidentnie wyrwana (z tłumu) przez siedemdzisięcioletniego dziadka.

Uczulona na nagabywaczy, namolnych riksiarzy na początku byłam bardzo niemiła. Spieszyłam się na metro i nie miałam ochoty przystawać, udawać zainteresowania zakupem wycieczki czy pościeli. Nie chcę, nie mam czasu, nie ma mnie!

Jednak z szacunku dla rocznika 30', przystanęłam i wymieniłam parę zdań, które zamieniły się w półgodzinną rozmowę. Bhutańczyk Butu zauroczył mnie swoją szczerością i historią, z której możnaby zrobić kontynuację Siedmiu lat w Tybecie. 

Otóż Bhutu, ubrany w jasne dżinsy i biały T-shirt wyróżniał się swoją młodzieńczą postawą, choć z twarzą pomarszczoną jak sułtanki. Przyjechał do Delhi z himalajskiej wioski, gdzie zostawił kilkunastoosobową rodzinę. W Indiach szukał pracy jako wykładowca (profesor) od rolnictwa. Bardzo enigmatyczna działka, ale uwierzyłam. Czując się ciągle głową rodziny, szukał zajęcia, które ich wspomoże, szczególnie uczącą się córkę (sic!). Butu, poniewierany po noclegowniach, póki co pracuje przy najprostrzych pracach fizycznych, zbierając na talerz ryżu. W wolnym czasie krząta się po bibliotekach i po szkołach zawodowych, pytając o etat. Póki co również udziela korepetycji, biorąc po kilka złotych od biednych rodzin. Prozaiczna sprawa, która mu doskwiera, to brak komórki. Jak stwierdził, mógłby zyskać więcej uczniów z ogłoszenia.

Butu prowadził monolog o swojej pracy, kobietach z wioski, które potrafią udźwignąć na głowie dwadzieścia kilogramów i krytyce Hindusów, którzy modlą się do krów, nie pytając mnie o moje powody bycia tutaj. Nie odpowiadał na większość moich pytań, bo w sumie ich nie potrzebował. Kalecząc angielski, ale mowiac bardzo zrozumiale, był w stanie barwnie i rzeczowo opowiadać swoją historię.

Jak się później okazało, Butu nie słyszał. Co najwyżej raz na jakiś czas czytał nieporadnie z moich ust.

czwartek, 19 lipca 2012

Śnięte krowy


Hindusi to w większości wegetarianie. Co prawda KFC i McDonald's zazwyczaj pęka w szwach, ale prawda jest też taka, że nie wszystkich stać na udziec kurczęcy. Warzywa są zdecydowanie tańsze i łatwiej dostępne. Z różnymi przyprawami takiego ziemniaka można zrobić na tysiąc sposobów. Za każdym razem będzie ostry, ale inaczej. Jednak nie o ziemniakach będzie.

Więc mimo tego wegetarianizmu i podkreślanej na każdym kroku miłości do zwierząt, widok ulic temu zaprzecza. Wielokrotnie wspominałam o mojej półrolniczej dzielnicy z trzodą chlewną i bydłem buszującym po ulicach i sklepach, jednak wracam do tego tematu z powodu widoku cielaka, które słabnie codziennie na moich oczach.

Mieć w Indiach krowę to błogosławieństwo- daje mleko, wyznacza status i przynosi bożą łaskę, bo jak wiadomo jest święta. Każda, nawet najbardziej wychudziała ma swojego właściciela i nigdy nie nocuje bezpańsko na ulicy. Delhi nie jest aż tak mocno zakrowione jak miasta na prowincji, ale wejście krowy na jezdnię zdarza się bardzo często. I tu moje pierwsze zażenowanie, bo krasule są pozostawione bez żadnego nadzoru i samopas targają się na swoje życie (i innych), tarasując ruchliwe skrzyżowania. Co gorsze, krowy w mieście nie mają gdzie się wypasać. A jak wiadomo, krasula musi ciągle coś przeżuwać. Bo jak przestanie to padnie, więc rekompensuje sobie to buszowaniem po śmieciach, ścigając się o nadgniłe resztki z psami i wieprzami. A że mocną stroną bydła nie jest ani szybkość ani zwinność, więc pozostaje tektura i reklamówki. Te ostatnie są niestety główną przyczyną bardzo okrutnej śmierci świętych. Folia, rzecz oczywista, nie jest trawiona przez nie i powoduje zator jelit (czy jak to się fachowo nazywa). Taka krasula męczy się przez kilka dni albo tygodni, ginąc w mękach. Humanitarne?

I w tym miejscu powracam do cielaka, które chudnie z każdym dniem i już nie ma siły stać, tylko przysiada obok dziesięć razy większej mamy. Dokoła siebie świeża trawa, której jednak nie rusza. Trochę za późno.

To przekonanie, że Hindusi tak bardzo kochają zwierzęta, staje pod wielkim znakiem zapytania. Owszem, nie wezmą do ręki mięsa, czy nie założą skórzanych butów, ale czy jest akceptowalnym skazywanie na śmierć głodową swoich świętych krów, czy dozwolenie na niekontrolowany rozród psów, które potem zapchlone i wygłodniałe grzebią po śmietnikach.

Chyba na miejscu tego ulicznego zoo wolałabym być hamburgerem albo stekiem cielęcym.

środa, 18 lipca 2012

Jutro albo pojutrze

Żarówka w toalecie padła dwa tygodnie temu. Zdarza się. Jednak do tej pory nasza kawiarka i woźny w jednej osobie nie ma sposobności, co by ją wymienić. Nie powinno się zdarzać. Na szczęście jest druga toaleta.

Nasz właściciel obiecał wymianę zamka w ramach przeprowadzki dwa miesiące temu. Czekałam tydzień. Nic. Miesiąc i nic. Kolejnego ponaglania to kolejne obietnice. Niedotrzymane oczywiście. Ciągle zamykam drzwi na kłódkę.

Mistrzowie "Jutra". Czyli zrobię to jutro w wydaniu hinduskim potrafi przedłużać się w nieskończoność i dopiero postawienie pod ścianą z batem w ręce może przynieść jakieś efekty. Bata nie mam, ale frustracja pozostaje.

Kolejny przykład, tym razem z happy endem: po trzech miesiącach zagadywania o wizytówki wreszcie je dostałam! Pierwsze w swoim życiu. Made in India. Wszystko byłoby ok, ale niestety nasza sekretarka wziął moje zdjęcie paszportowe i wkleił w prawym górnym rogu. W efekcie wizytówki wyglądają jak listy gończe i z żalem, aż tak bardzo się nimi nie chwalę- rozdałam może pięć z wielkim zażenowaniem. Sezon na imprezy networkingowe chyba się powoli kończy, a kolejna wtedy, kiedy mam nadzieję będę kilkaset kilometrów od Delhi. Pseudowizytówki spalę, oprócz kilku, które wezmę na pamiątkę- jak się ich nie powinno robić!


Dodatkowo z informacji pracowniczych- zmieniamy lokum, na miejsce, które bardziej by mi pasowało pod kątem dojazdów. Decyzja już podjęta i w połowie sierpnia przenosimy graty kilka stacji bliżej centrum, do bardziej reprezentatywnej dzielnicy- apartamentowca z setką biur, monitoringiem i woźnym. Szkoda, że tak późńo i pewnie znając hinduską punktualność- już tego nie doczekam. Jednak brawo dla firmy, że się rozwija i nie będzie straszyć gości domkiem z Saskiej Kępy. 

Pielgrzymi pomarańczowi się zmyli, a po sobie zostawili niemało souvenirów. Posprząta się jutro, albo pojutrze.


wtorek, 17 lipca 2012

Pielgrzymi w Delhi

Nie ma dnia, żeby coś nie zaskoczyło. Czy człowiek nie może sobie spokojnie wrócić do domu, bez zbędnych emocji, mijając po drodze szarobure bloki? Nie może. Musi natrafić na coś tak dziwnego, że potem wielki zdziw nie pozwala zapomnieć, zignorować. I potem taki człowiek czeka do powrotu do domu, by sprawdzić w internecie albo następnego dnia pyta miejscowych. Tak też zrobiłam, bo google nie chciał mi odpowiedzieć na pytanie: Skąd na ulicach tyle ciapaków ubranych na pomarańczowo?

Zaczęło się niewinnie od budowy namiotu u mnie na dzielni. Czyżby kolejny ślub, ale w poniedziałek? Może. Tylko, że pod namiotem następnego dnia zamiast stołów zastawionych żarłem- łóżko na kilkadziesiąt osób i dosypiające rodziny z dziećmi- wszyscy pomarańczowi. Obok w wielkich garach klepią swoje dhal, ryż i warzywa- posiłki jak dla niejednego pułku. Okej- może impreza się przedłużyła. Zdarza się.


Jednak idąc do pracy, znów mijałam tuziny pomarańczowych  z dziwnymi instsalacjami na plecach, które z daleka wyglądają jak ołtarze- zamki. Coś się stało. Wpadam do pracy i pytam, czy dalajlama zginął, czy dziś jakieś boże narodzenie czy inne święto. Jednak nie, bo dzień roboczy. Okazało się, że pielgrzymkę mają i tak jak w Polsce pokonują po kilkaset kilometrów do miejsc kultu. A dla zwiększenia poziomu trudności, niosę na plecach wodę z Gangesu, której to nie wolno położyć na gołej ziemi. Więc w trakcie odpoczynku, pilnują, aby była ustawiona na specjalnych kołkach, lub podwieszona. Woda jest trzymana w specjalnych zamykanych baniakach, co by nie wyparowała i płynie sobie wirtualnie po całych Indiach, od świątyni do świątyni. Jak wiadomo woda z rzeki jest święta, więc szczególnie dla tych, któzy nie mogą sobie pozwolić na pielgrzymkę, jest bardzo pożądana. Taka nasza woda z Krynicy, tylko, że brudna. Co do traktowania pielgrzymów mają takie same tradycje jak w Polsce. Również przyjmuje się ich, ugaszcza posiłkiem, pozdrawia. 


Głośna radosna muzyka z regularnym bitem i piskliwym solo. Słońce popołudniu jeszcze ostro żarzy, miejski pył i zamęt, a oni dzielnie idą, pooblepiani swastykami. To Częstochowa w wersji dla zaawansowanych.

poniedziałek, 16 lipca 2012

W rzeźni kur

Po raz pierwszy skusiłam się na kupienie mięsa w Delhi. Wcześniej oczywiście zdarzyło się nieraz zamówienie go w restauracji czy zaryzykowanie pierogów z kurczakem na wynos. Mam w głowie dobrą radę od wielu obcokrajowców, by nie kupować tu mięsa. Jednak patrząc na Włocha, który co drugi dzień gotuje kurę, może jednak da się. Żyje jakoś, więc może mi się też uda. Tak zrobiłam.

Kupienie mięsa w Delhi jest trudne z trzech powodów. Po pierwsze bardzo trudno je dostać. To nie ojropa, gdzie na każdym kroku rzeźnik, kurczaków promocja w supermarkecie, a pani w nawet najmniejszym kiosku ma suchą krakowską. W Delhi znalezienie mięsa to polowanie. Trzeba wiedzieć gdzie i kiedy. Po drugie, skwar nie sprzyja przetrzymywaniu mięsa, szczególnie, że większość sprzedawców kładzie je na gazetach, albo podwiesza pod namiotem. Muchy, kiła i mogiła. I wreszcie po trzecie- dla miłośników mniejszych i większych pupili to dosyć drastyczny widok, o czym za chwilę.


Jednak wybrałam się na polowanie na największy targ w Delhi, gdzie można dostać wszystko od kredek po dywany. Dział mięsny zapraszał już na kilkanaście metrów przed wejściem, okropnym zapachem. W naszym mięsnym pewnie też by tak śmierdziało, gdyby nie klimatyzacja. Nie weszłam za głęboko i na wpół oddechu zamówiłam dwie piersi z kurczaka. Świeżość gwarantowana. Chyba nigdy w życiu nie jadłam bardziej świeżego mięsa. Kurczaki ustawione w klatkach przy sklepiku czekały na swoją kolej. Nie ma co mówić o humanitarnych warunkach, choć porównując je do hinduskich pociągów, kurczaki miały większy komfort w swoich klatkach. Klamka zapadła, kurczak wybrany, i wszystko jak na taśmie produkcyjnej. 


Każdy wie, że mięso kiedyś miało swoje życie, ale czasami lepiej o tym zapomnieć. Wieprzowiny chyba bym nie kupiła w takiej rzeźni, nie mówiąc o wołowinie. Te dwa ostatnie gatunki mięsa również do zdobycia, ale szczególnie mięso krowie jest rzadkie jak kawior. Podobno trzeba mieć specjalną licencję, a sprzedaż bez niej może skończyć się trzyletnim pozbawieniem wolności. Z krowami nie ma żartów, krowy nie są śmieszne.




niedziela, 15 lipca 2012

Reszty (nie) trzeba

Hinduscy kierowcy, a w szczególności rikszarze wszelkiej maści, do perfekcji opracowali targowanie się i dopięcie swego. Nigdy nie mają reszty, a dokoła nikt nie dopomoże w rozmienieniu stówki.  Drobnych nie ma, nie produkują.


Stąd jeśli umawiam się na czterdzieści rupii, a mam pięśdziesiąt lub sto, to muszę się pogodzić z przymusowym dziesięciorupiowym napiwkiem. Niech ma ciapak ten grosz, ale niech na mnie nie wymusza, nie stawia pod murem! Z jakim animuszem i tupetem chowają te swoje drobniaki pod kiecę, po to by zasłużyć na nawiązkę. Sposób na to jedynie jeden- mieć ze sobą mnóstwo drobnych, ewentualnie anielską cierpliwość i hojną kieszeń. 

I przykład potwierdzający regułę, kiedy umówiłam się na osiemdziesiąt rupii w auto- rikszy. Pan Ciapak z rozbrającym uśmiechem dał mi do zrozumienia, że ze stówki nie wyda. Nie ma, ani pod kiecą, ani w kieszeni. Więc czekał aż sama zabiorę się za rozmienienie stówki po sąsiednich sklepikarzach, albo odpuszczę zostawiając napiwek. Nie odpuściłam i leniwemu kierowcy zasugerowałam dobitnie, że nici z zapłaty, jeśli nie chce mu się ruszyć po resztę. Stop dla rasizmu turystycznego. Nie daję, nie biore. Oddaliłam sie kilka metrów od rikszy i już chcialam zbiec, ale rikszarz pobiegł za mną. Zadziałało i z kieszeni wyjął plik drobniaków. Dwadzieścia rupii się znalazło w kilka chwil, a i jeszcze na koniec rozbrający niepełny uśmiech.

Frustrujące tak płacić podwójnie i jeszcze dopominać się o resztę. Ja wysiadam.

sobota, 14 lipca 2012

Deszczu, (s)padaj!

Deszcz leje podobnie jak tydzień temu o tej samej porze. Ściana z nieba zamieniająca ulicę w potoki. I tu nie przesadzam. Już po wyjściu z pracy wiedziałam, że znów będę brodzić po łydki w wodzie. Nie, oczywiście nie ma chodników, które u nas są standardowo kilkanaście centymetrów nad jezdnią. Nie, nie ma drożnych rynien czy kanałów, do których woda u nas wpadałaby przez kratki. Nie, radź sobie ciapaku sam.

Jedni zamawiają rikszę, aby zaoszczędzić te kilkanaście metrów brodzenia w kto wie czym. Inni łapią się krat i w żółwim tempie przemieszczają wzdłuż ogrodzenia, zwisając jak orangutany. Przyznaję, że byłam twarda, przeszłam i nie chcę wiedzieć, co tam jest. Woda, strumyk, jestem nad morzem. Między kropelkami, choć to zdecydowanie nie Londyn.


Skąd w Hindusach taki bunt przed parasolkami?  Ledwie kilka procent ludzi na ulicach chroni się przed deszczem. To już więcej widziałam w maju podczas większych upałów, rzecz jasna chroniących przed słońcem. Nie ma kurtek, wspomnianych parasoli czy kaloszy. Wszyscy znoszą dzielnie nieznośną pogodę i co chwile wbiegają do metra zmoknięte kury. Pytałam nieraz skąd ta niechęć i dostawałam przewrotną odpowiedź, że oni po prostu lubią deszcz. Po pół roku suszy mają frajdę, jak dzieci ze śniegu. Może stąd mam taki problem ze znalezieniem parasolki?
 
Siedzę sobie w metrze, a pochmurny nastrój poprawiają mi panowie na przeciwko. Udowadniają, że jednak da się znaleźć miejsce w przedziale, jak się tylko bardzo chce. Więc na deser zdjęcie.
 


czwartek, 12 lipca 2012

Brzydkie i jeszcze brzydsze słowa

Uczą mnie hindi, choć ostatnio jestem bardzo oporna. Podstawą obeznania się z kulturą obcą jest również poznanie tej ciemniejszej strony mowy ojczystej Hindusów. Poprosiłam wiec kolegów, aby mnie nauczyli przekleństw tych słabszych i mocniejszych (na wszelki wypadek). Motywacji jest mnóstwo, oprócz czystej ciekawości. 

Nie będę się jednak narażać kierowcom czy sprzedawcom, pozostając przy polskich lub angielskich dosadnych wtrętach w razie W. Kiedy próbują mnie oszukać, kiedy wywożą w złe miejsce, kiedy pchają się bez kolejki. Jestem już uzbrojona.



Okazuje się, że w Indiach przeklinanie nie ma takiego przyzwolenia społecznego jak w Polsce. Szczególnie wśród dziewcząt nie jest to akceptowane, bo tu oczywiście wiele się płci brzydkiej wybacza. Dziewczętom nie przechodzi przez myśl niecenzuralne słowo, bo mają być czyste i niewinne. 

Nawet najlżejsze epitety, jak idiota, debil czy kretyn- przetłumaczone na hindi brzmią podobno jak najgorsza obelga. A z poczuciem humoru, jak wiadomo słabo.

Koledzy przyciszonym głosem dyktowali zakazane słowa i błagali bym ich nie używała. Kiedy powtarzałam dla sprawdzenia wymowy, ewidentnie się czerwienili, żałując, że powołują do życia potwora. Za późno. Już znam i przechowuję tę broń masowego rażenia, której nie zawaham się użyć. Jednak za radą kolegów- w obstawie.

środa, 11 lipca 2012

Sultanpurowski folwark zwierzęcy

Skład międzynarodowy się wykrusza, o co dość systematycznie dba nasz właściciel dokładając ciągle jakieś obostrzenia, nie zawsze dla nas oczywiste. Nasza twierdza powoli zmienia się w perelowski akademik z kontrolą odwiedzających i z monitoringiem.

Jako, że właściciel oprócz wpływających co miesiąc czynszy, ceni sobie wiedzę i władzę nad lokatorami, tydzień temu wywiesił komunikat po angielsku, że drzwi główne będą zamykane od 23.00 do 6.00. Względy bezpieczeństwa? Wątpię. Zamyka je kluczem, na który ma monopol. Tym, którzy mają zamiar nie zdąrzyć pozwala się poinformować landlorda o późnym powrocie do domu co najmniej dzień przed.


Lokatorom nie pozwala się przyjmowanie gości na okres dłuższy niż jeden nocleg. Przyjazd gości zgłaszamy, a za nocleg dłuższy płacimy od głowy 500 rupii (miejsce w dobrym hotelu).
O tym, że wszystko dzieje się słusznie i według regulaminu dbają dwie kamery CCTV, zapewniając transmisję na żywo. Nagrywanych prosi się o przyzwoitezachowanie.

Podniósł się kolejny bunt wśród lokatorów, ale spełzło na niczym ograniczanie naszych swobów i gwałcenie zachodnich standardów. To takie stopniowe zaciskanie pasa, które właściciel przeprowadza, aby pacyfistycznie po cichu pozbyć się nas z Sultanpur. I w sumie panu Khamirowi się nie dziwię. Ekipa, która domaga się sprzątania klatek (za co płaci), żąda wody, której nie ma i sprawdza rachunki, za które płaci. Dodatkowo, co chwilę robi roszady- wprowadza się i wyprowadza, i jeszcze ma oprócz życia zawodowego, także towarzyskie- wymyka się to z nawet najbardziej elastycznych ram myślenia HIndusa.

Stopniowo wprowadza dyktat, na który coraz mniej osób się godzi.  Z początkowych siedmiu mieszkań po kilka osób, obecnie zajmujemy cztery, z tendencją zniżkową. Obcy wśród nieswoich, jak pluszaki w dżungli. Mój folwark, choć nie moja bajka. A niech im będzie, jeszcze dwa miesiące.

Import beretu

Najlepsze tkaniny produkowane są w Kaszmirze na północy Indii. Tam jest najwięcej dzianinowych fabryk, skąd głównie eksportuje się ubrania na Zachód. A jak wiadomo Indie to potęga tekstylna, mająca nawet odpowiednie ministerstwo zajmujące się tą dziedziną. Widziałam! Sukienki, dywany, obrusy, żorżetki, wszystko mają , ale jak się okazuje wszystko, oprócz beretów.

Kolega z pracy długo myślał, jaki by tu sprawić prezent swojej przyszłej żonie i wpadł na pomysł czapki, której nie potrafił opisać. Jako jedyna dziewczyna w naszym pokoju musiałam rozpracować o jaki typ czapy chodzi. Beret.


Narzeczona owego kolegi od zawsze marzyła o paryskim berecie. Jednak w Indiach deficyt. Nie ma. Szukała po H&Mach, ale albo się minęła, albo nie było. Nieważne. Wobec tego trzy miesiące temu z Aditya (tak ma na imię on) podjęliśmy decyzję o imporcie tego deficytowego dobra. Misja specjalna- import z Polski,  czyli światowego potentata moherowego. 

I tu w kolorach i fasonach można się zagubić, bo na allegro, mimo początków lata, wyskakuje tysiąc produktów beretopodobnych. Na każdy sezon. Od beretów dziecięcych z pomponikiem i Puchatkiem, po nastroszone grubą nicią szyte zmechacone z targetem nieco starszym. Trzeba było wybrać coś pomiędzy, dla gorącej dwudziestki. Po dwóch tygodniach kolega zdecydował się na lekką wełnianą lawendę. Idealna na hinduską zimę.

I tu wykorzystałam posłańca- kolażankę Magdę, która poświadczyła usługi pocztowe, bez cła i psów na lotnisku. Beret dotarł do Delhi, do rąk własnych klientki wczoraj. Zadowolona z beretu.
Ciekawy cykl produktu. Wełna z pewnością importowana z Indii, wydziergana w Chinach i eksportowana do Polski, by stamtą wrócić do rąk pierowtnych- delhijskiej niczego nieświadomej dziewczyny.

Widzę na horyzoncie niszę i szukam chętnych na rozkręcenie beretowego importu z Polski do Indii. Prowizję odpuszczam.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Pierwszy deszcz

Monsun spadł w piątek i oczyścił całe Delhi z ciężkich chmur, które wisiały od marca. Potężna ściana deszczu, która w ciągu godziny zalała moją dzielnicę po kostki. Nic przyjemnego w brodzeniu w tej brudnej zupie. Kanalizacja krztusiła się nadmiarem wody, wybijając śmieci zaległe w odpływach. Jednak kij z tym hinduskim szambem. Orzeźwienie jakie przyniósł ten deszcz nie da się porównać do niczego. Po trzech miesiącach w piekarniku, wreszcie ktoś ugasił ten pożar i następnego dnia zamiast szaroburej tapety na niebie- pełen błękit i kolory w full HD. 


Weekend jednak w domu, gdzie na swoim kwadracie można było złapać oddech i nacieszyć się tarasem. Sobota i niedziela pod dyktando sportowych emocji. Radwańska i panowie siatkarze w roli głównej pozwalają zapomnieć na chwilę o tym, że to ciągle Indie, że kurz i niezjadliwe potrawy. 
 
W niedzielę impreza weselna u sąsiadów, która postawiła na nogi całą dzielnicę. Nasza ulica została usłana czerwonym dywanem, wzdłuż którego ustawiono krzesła i parawany. Darmowa szama, tańce i swawole, które skończyły się lub przeniosły gdzieś dalej tuż po zachodzie słońca. Bardzo niepozorna i jak na Indie kameralna impreza. Być może jednak gospodarze nie przyoszczędzili wystarczająco i domówka musiała wystarczyć. Po siódmej goście się rozeszli zostawiając tradycyjnie plastikowe talerze i resztki na dywanie, przydeptując na szczęście- tak tu była impreza, bawiliśmy się przednio. 




Pękła ta gorąca bańka, a ja szukam nieśmiało parasolki.