Z tarasu jak dzika sroka obserwuję, co się dzieje w tym sultanpurskim
organizmie, który to żyje swoim chaotycznym życiem.
Piątek czy niedziela Sultanpur się rozrasta z tempem powojennej Polski. Jak
po jakiejś katastrofie naturalnej, która trwała tutaj tysiąc lat, wyrastają jak
grzyby potworkowate budynki- klitki. Na rusztowaniach z bambusa uwieszeni
piędziesięciokilogramowi robotnicy. Śpiący na placu budowy z braku laku.
Imigranci z okolicznych wiosek, którzy z całymi rodzinami dziesięcioma rękami
skrobią tynki i mielą cement. Dzieciaki rzucają się cegłami i bawią w chowanego
na niezabezpieczonych dachach. Na południu bez zmian.
Taki straszak z wystającymi prętami tuż pod moim domem i dzielna czwórka (w
tym jedna dama w sari), którzy dokładają swoje cegiełki do boomu
deweloperskiego. Choćby cała wioska się złożyła, nie stać by ich było na metr
kwadratowy mieszkania w Delhi. Ale wrócą po kilku miesiącach z wypłatą na godny rok.
Zabiją śmiechem na pytanie o BHP. Boso i gołymi rękami. Jakby to była
piaskownica. Bez żadnych pretensji.
Mnóstwo tych budowlanych outsiderów na każdym kroku. Całe Delhi, jak po
wojnie kwitnie w zastraszającym Europę tempie. Lepiej tu spać na placu budowy z
pewną pracą i miską ryżu niż umierać z głodu na prowincji. Stolyca przyciąga jak magnes, żebraków również. Nie odkryłam Ameryki.