czwartek, 31 maja 2012

Toaletowy humor

Toalety w Delhi w miejscach publicznych w większości nie różnią się od europejskich. Zdarzy się popularna dziura "na Małysza", ale zdecydowanie rzadziej niż poza stolicą. I wbrew pozorom ta druga wcale nie musi być gorszym wyborem, bo przeważnie jest lepiej utrzymana.

W tradycyjnym przeciętnym hinduskim domu nie znajdziemy jednak muszli klozetowej, a jej mniejszą wersję wbudowaną w podłogę, zmuszającą petenta do przysiadu. I często nie wynika to ze stanu portfela (jakoby wersja europejska była droższa)- to kwestia wyboru. Sami Hindusi w większości nie przepadają za naszą opcją, co nieraz potwierdziło się. Kolejka do muszli europejskiej jest zawsze krótsza. Co więcej, nieraz widziałam odbite buty na sedesie świadczące o tym, jak do karkołomnych poświęceń zmuszony został Hindus/ka w potrzebie, ale przy tym zachował godność i dosłownie trzymał się tradycji toaletowych przysiadów.

Papier toaletowy jest egzotyczną przystawką i trwoga tym, którzy o tym nie wiedzą. Dla pocieszenia, przy każdej muszli jest kranik na wysokości łydki (przeważnie z wodą). Nie przypomina to jednak choćby w części bidetu. Woda leję się bezpośrednio na podłogę, więc uważać trzeba podwójnie, niczym w toalecie pociągowej. A panie w sari podziwiam podwójnie, bo to w jaki sposób one radzą sobie w parterze nie brudząc przy tym stroju- pozostanie dla mnie tajemnicą.

Babcie klozetowe to w zdecydowanej większości panowie, którzy dumnie za stołem zbierają po trzy rupie od pań. Panowie są puszczani wolno, w ramach męskiej solidarności. Jednak od tego stołu dziadkowie klozetowi nigdy się nie ruszają, o czym świadczą ekstremalne warunki. Tylko dla odważnych i zdesperowanych turystów.


Mimo niesłabnącej złej renomy, niektóre z toalet mogą poszczycić się burżujskimi nazwami. I tak po drodze z pracy mijam Sulabh Toilet Complex. Nazwa bez kompleksów, niczym resortu tureckiego.

 A abstrahując od toaletowego humoru. Dzisiaj ewakuacja z Delhi nad Ganges, gdzie jest cień szansy na chłodniejszy powiew wiatru, albo przynajmniej cień. Ostatni dzwonek na rafting i błogie dolce vita bez napięć związanych z zaliczaniem stu punktów na mapie. Złapanie kolejnego oddechu przed monsunem. Papier toaletowy spakowany.

Żegnaj zakurzone Delhi, zdychaj sobie samo w tych 45 stopniach. Weekend z kolorowymi dziećmi, dobrą izraelską kuchnią i gangesowymi kąpielami. I ja pokochałam tę rzekę, z braku alternatyw. Święta, nieświęta- ładnie szumi.


wtorek, 29 maja 2012

No water, no problem

Mój awans społeczny nastąpi już w ten weekend, kiedy do mojego mieszkania wraz z kolegą Włochem wprowadzi się lodówka. W kuchni pojawią się stół i krzesła oraz pewnie tysiące talerzyków i garków z poprzedniego mieszkania. Przez cały ostatni miesiąc mieszkanie należało tylko do mnie, na ostatnie trzy- kuchnia polska musi ustąpić trochę miejsa choć trochę włoskiej.

Sytuacja to bardzo korzystna, bo nie będę musiała płacić podwójnie za wynajem i martwić się o podwójne opłaty. Włoch wprwadza się do mnie, bo jego współlokatorka Kasia2 się wyprowadza. Wobec tego pozostałam jedynym reprezentantem Polski, a Euro już niedługo.

Nasza reprezentacja na Euro w dzielnicy to dwie Portugalki, Włoch, Ukrainka, Chorwat i ja. Grupę niedawno opuściła Rosjanka, Portugalczyk, Hiszpan i dwóch Polaków. Z proporcji naszych mieszkańców wynika więc, że największe szanse ma Portugalia. Do 8 czerwca wszystko się jednak może zmienić na niekorzyść naszej liczebności, szczególnie jeśli przerwy w dostawie wody będą tak uciążliwe. Przetrwają najsilnijesi, patrz niżej.




Wodę do naszej dzielnicy dowozi beczkowóz o wyznaczonych godzinach, ustalonych przez nas z gospodarzem. Jednak wczoraj od rana puste krany. Od ponad tygodnia chodzę uzbrojona jak na wojnę z wiadrami wody. System działa i brak bieżącej  aż tak nie dokucza. Syn właściciela tylko ciągle ostrzega byśmy oszczędzali wodę, wodę której nie ma. Prądu oszczędzać się nie da, bo wiatrak pracuje na pełny etat i też nie da się go nabrać do wiaderka, podobnie jak internetu. Jedynie mój netbook w dobie ewolucji wykształcił mechanizm magazynowania energii i to on mnie ratuje w kryzysowych chwilach filmem i pasjansem. Te trzy podstawowe braki następują po sobie, jakby skoordynowane przez dozorcę z czarnym poczuciem humoru. Jak jest prąd i internet to nie ma wody. Jak jest woda, to nie ma prądu, więc też i internetu. Jak jest prąd i internet, to ktoś siada na linii internetu. Nie może być za dobrze.

W naszej zagranicznej społeczności powoli jednak wykształca się postawa hinduska- nie ma to trudno, na pewno będzie później. Cóż innego można zrobić, jak nie śmiać się z okrutnie igrającego z nas losu. Od przybytku głowa boli.

Co jeszcze mnie dziwi

Coraz mniej mnie dziwi i może stąd dłuższe przerwy w dostawie świeżego towaru na blog. Każdy dzień coś przynosi, ale nie z takim impetem, jak dwa miesiące temu. Przejście przez moją dzielnicę, na początku wydawało się drogą krzyżową, ze śmieciami i zwierzyną rzucanymi jak kłody pod nogi. Miejsce pracy odległą planetą z Marsjanami na pokładzie, a jedzenie największą piekielną karą z nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Coraz mniej mnie to wszystko zaskakuje, ale jednak! 

Poniżej zestaw reguł i kar za ich złamanie. W imię zasady, że obywatela należy trzymać ciasno za gardę, a już obywatela w liczbie miliarda tym bardziej, trzeba było uregulować ten chaos choćby na stacji metra. Stąd klarowny cennik wykroczeń.




Podróż na dachu metra kosztuje obywateli mandatem w wysokości 3zł. Podróżowanie w przedziale dla kobiet 20zł. Za siedzenie na podłodze metra 12zł, podobnie plucie w miejscach publicznych. Te mandaty, w tym przede wszystkim ten za za ostrą jazdę na dachu, bardziej brzmi jak zachęta niż kara. O konsekwencjach za plucie też już wspominałam i do tej pory 12zł się nie zmieniło. Chyba żeby przyjąć zmianę umacniającego się kursu dolara, szkoda, że wraz z nim nie moja wypłata.

Kolejnym wszechdobitnym zaskoczeniem, było zobaczenie tego znaku, co dla osób nie wiedzących, kim jest valet brzmi dosyć komicznie (w tym mnie). (Valet to inaczej kierowca/szofer, co jak się okazało ma głęboko ukryty sens przy podwożeniu osób niepełnosprawnych.) Nie mniej jednak mnie rozbawiło w tę szarą niedzielę.




Co mnie jeszcze zaskakuje? To, że na targu sprzedawcy ciągle próbują mnie na te dziesięć rupi oszukać i pod koniec transakcji, kiedy czekam na wydanie reszty biorą mnie na wytrzymankę- licząc, że odejdę. 

I w końcu zaskakuje mnie to, że wytrzymuję bez większych tragedii ten swój pobyt, który to zbliża się do półmetku.Trzy po trzy. Trzy miesiące za mną i trzy kolejne przede mną, pewnie z niemniejszymi niespodziankami i nerwami trzymanymi na stalowej wodzy.

poniedziałek, 28 maja 2012

O krokiecie

Jak żyć, panie premierze, no jak żyć- cytując słynny spot wyborczy. Pogoda śmiało sobie poczyna z temperaturą 45, co już przestaje być przygodą, a zaczyna utrapieniem. Ostatnio masła ze sklepu nie doniosłam , i zamiast kostki, tłusta plama. Loda na patyku je się w minutę. Ekstra.

Wobec tego trzeba szukać miejsc z ej-si czyli w wolnym tłumaczeniu z klimatyzacją. Więc chodzę po bankach, galeriach i jeżdżę metrem. A gdy ktoś chce mnie zaprosić na obiad, to koniecznie z powiewem bryzy z sufitu. Więc wczoraj przystałam na zaproszenie na mecz krykieta- finał ligi indyjskiej. W cztery godziny przydługiego widowiska wiem już dlaczego ci spoceni panowie tak biegają za tą piłką i do czego służy ten dziwny zakrzywiony kij. Nie do zabijania, jak w Polsce bejsbol- popularny gadżet szanującego się dresa. 



To fenomen, że akurat ten postkolonialny sport wszedł tak w krew Hindusom. Żeby zagrać w krykieta potrzeba boiska przynajmniej wielkości tego do piłki nożnej i z dwudziestu dwóch osób na boisku tak naprawdę tylko dwie się udzielają (rzucacz piłki i jej odbijacz), a reszta kelnerzy, gdy piłka wyjdzie za boisko. Emocje dopiero pod koniec, ale bez fety.

Jednak na każdym rogu ulicy dzieci z patykami, nogami od stołu czy innymi kijopodobnymi przedmiotami grają w krykieta. Piłki świstają między oknami i uszami przechodniów, z krową w roli sędziny. Wiele nie trzeba. Za wiele to się więc nie różni od kwadranta, tylko, że zamiast baz zdobywa się bramy. Podwórka nie ma, więc o kawałek ulicy trzeba walczyć z całym ruchem drogowym i pieszymi.

A ja w tej chwili walczę z napierającą hinduską masą zgniatającą moje kolana, obserwując jak na metrze kwadratowym rozgrywa się rodzinny dramat. Bo dlaczego dzieci w metrze biegają wokół rury? Czy w Polsce też się biega? Może ja też miałam przyjemność. Dwadzieścia w jedną i dwadzieścia w drugą. Dziecko w fazie delta pokłada się na podłodze i wszyscy wiedzą, co jadło na obiad. Matka podbiega, okłada klapsami, dziecko ryczy i dalej się kręci. Apetycznie. Ja się pytam gdzie są karabinierzy, bo na rodziców liczyć nie można.



poniedziałek, 21 maja 2012

Logika ulicy


W teorii chaosu jest jakiś porządek.  Pan Nash z Pięknego umysłu mógłby sobie wystawić krzesełko na taras i obserwować hinduskie ulice w poszukiwaniu logicznej prawidłowości. Ludzie, jak pszczoły w ulu poruszają się z jedynie sobie znanym sensem. Na granicy potknięcia.

W Delhi chodniki są ekstrawagancją, a jeśli się pojawią to są zagospodarowywane do wyłożenia sklepu, towaru, jako parking czy po prostu legowisko. Stąd piesi rywalizują o te pół metra pobocza z resztą dziarskiego ruchu drogowego. Przez pierwsze tygodnie nie mogłam pojąć dlaczego Hindusi nie stosują się do zasad ruchu drogowego (oczywiście w głowie miałam nasz kodeks drogowy, dobry obyczaj, ustęp pieszemu itp.). Teraz coraz lepiej rozumiem skąd ta jazda na krawędzi i odległości wyprzedzania na grubość lakieru. Płynność to podstawowa zasada tutejszej ulicy. Nie jedziesz, odpadasz. Ustępuje się tylko większym i szybszym. 

Przejście przez ulicę podczas pierwszych dni pobytu, wiązało się ze stanem przedzawałowym. Nikt się nie zatrzyma, a ruch nie ustępuje nawet na czerwonym świetle. Trzeba więc stopniowo zdobywać teren, gimnastykując się jak Mario Bros. Trzeba przyzwyczaić się do bycia mijanym na odległość stopy i wreszcie ostatnie "trzeba"- trzeba przyzwyczaić się do bycia obtrąbionym przez rowerzystów, riksze czy konny zaprzęg. A pasy dla pieszych są jednym z najlepszych dowodów hinduskiego poczucia humoru i wbrew pozorom właśnie tam najgorzej się przechodzi.

Tę logikę ulicy uświadamiają mi moi tutejsi znajomi, którzy nie przyjmują argumentu o konieczności stosowania się do pewnych zasad, które to zazwyczaj ułatwiają życie społeczne. Według nich, gdyby w ciągu tygodnia wprowadzono europejski kodeks drogowy z tysiącem znaków i świateł, miasto zostałoby sparaliżowane. Korki, wypadki, ofiary, ranni. Stąd lepiej trzymać się starych zasad, gdzie na drodze należy spodziewać się wszystkiego najgorszego. Małpy zza rogu, dziecka z piłką, nagłego skrętu w lewo. I system się sprawdza. Nie jest przyjemny dla oka, ale za  to muszę przyznać, że do tej pory nie widziałam żadnej stłuczki. We Wrocławiu co najmniej jedną dziennie.


Kończę ten dzień w metrze z Hinduską, która podpowiada mi palcem ruchy do pasjansa. Zamiast hardkorowej wersji z czterema kolorami, wybrałam tę z jednym i klikam w piki czy trefle. Gimnastykowałyśmy się wspólnie, dochodząc do kompromisu w Hinglish. Po 20.00 mój pokaleczony intelekt dawał już za wygraną, więc wsparcie jak najbardziej doceniłam. Cóż za odwaga, albo po prostu nuda. Ziew.




czwartek, 17 maja 2012

Przepychanki i kuksańce


Po restarcie żołądka i dwóch dniach spędzonych w naprawie, wracam wreszcie do pracy. Tęsknota do klimatyzowanych pomieszczeń przeważyła. Z własnoręcznie przygotowanym kanapkowym śniadaniem i makaronem na lunch, nie dam się przez najbliższe tygodnie namówić na nic hinduskiego. Wycieczka do Rishikesz odwołana, a właściwie pewnie przesunięta na kolejny weekend. Nowy kulinarny rozdział rozpoczęty, zobaczymy ile wytrzymam.
W metrze udało się dosiąść miejsca ściskając kurczowo torebkę między rozentuzjazmowaną matką trzylatka a ekspansywną wagowo studentką medycyny. Między szparę dzielącą mnie i ową matkę, próbuje wcisnąć się jeszcze jedna koścista niewiasta, pokazując, że jeszcze jest tyyyyle miejsca. To nic, że krzesełka są wyliczone, to nawet zajęcie jednego nie daje na niego monopolu. I w tym momencie trochę o hinduskim savoir vivre, a może jego braku?

Hindusi są bezpardonowi, szczególnie w dzikim tłumie. Dla nich strefa prywatna, niedotykalna jest o wiele mniejsza niż w Europie, albo nawet ciężko ją zlokalizować. I nie ma żadnego sorry, czy excuse me, jak torebką zahaczy Hinduska staruszkę, a ta sama staruszka nadeptując komuś na stopę również nie przyzna się do błędu. Każdy każdemu wchodzi, szturcha i przewraca. Coś, co u nas uznane by było za szczyt grubiaństwa, tu jest codziennością. Coraz mniej mnie bulwersuje ta ignorancja i pewnie wrócę jako chamka za kilka miesięcy.
Tyle już kuksańców w żebro, tyle przydeptanych, rozjechanych i zahaczonych palców. Jednak szybko czerwone światło gaśnie i po policzeniu do dziesięciu zazwyczaj przechodzi chęć rewanżu. W głowie sto niecenzuralnych słów, które nawet ujawnione, nie spotkałyby się ze zrozumieniem. 






O przepychankach w metrze wspominałam nieraz, ale jest to jakąś taką wypadkową ich savoir- vivre'u. Hindusi rzadko mówią dziękuję czy proszę, co potwierdziło się na kilku wypadach do restauracji. Na linii kelner- gość dochodzi do jakiegoś, dla mnie niezrozumiałego, spięcia. Hindusi lubią zaznaczać swoją wyższość i nie we wszystkich przypadkach, ale często byli bardzo nieuprzejmi w stosunku do obsługi. 

Kiedy częstujesz przeciętnego Hindusa jedzeniem, a on odmawia- mówi "Nie, nie chcę", a nie "Nie, dziękuję". Kiedy jednak da się skusić, to na pewno nie będzie kurtuazyjnego chwalenia, a szczera prawda "Nie, to nie jest dobre." Więc lepiej się zastanowić trzy razy, jaką recenzję chce się usłyszeć i powstrzymać się od konfrontacji swoich europejskich pomysłów kulinarnych z podniebieniem hinduskim. Szczerość do bólu? Więc i ja sobie pozwalam.

Te przepychanie się i niewdzięczność stoją w sprzeczności z hinduską serdecznością i otwartością. Tak jakby tracili wszelkie zahamowania w miejscach publicznych. W metrze, restauracji wychodzą z nich jakieś zwierzęta, z drobnymi wyjątkami. Nieuważnie manewrują tym grupowym cielskiem, zahaczając łokciami, biodrami, wszystko, co jest na drodze. 

Pytając z zawstydzeniem Hindusów, skąd u nich to grubiaństwo, uśmiechają się szczerze i tłumaczą zwyczajem. Żyjąc w takim przeludnieniu, trzeba sobie radzić, a czasem Excuse me nie jest gwarancją wydostania się z metra czy autobusu. No więc przestałam już przepraszać na każdym kroku, a łokciem za łokieć i kolanem za kolano! Magiczne słowa straciły tu swoją wartość, niech żyje chamstwo!

poniedziałek, 14 maja 2012

Glodnemu chleb na mysli

Wieczorny powrót, kiedy słońce jeszcze zbyt leniwe, aby wytrzymać dłużej niż do 19.00 nad horyzontem. Ulicę oświetlają zagubione światła samochodów, długie i krótkie oraz rowerowe pulsacyjne. Wreszcie rozpoczął się sezon na mango, które uśmiecha się do mnie na każdym rogu, więc wstyd odmówić. Nie będę się rozpływać jak te owoce smakują- tak, są rozkoszne i zdradzam teraz melony na rzecz mango. Potem w kolejce liczi i "czika czy cziki" czyli ich kiwi. Do tego sto arbuzów, melonowych wariacji i ani cienia jabłka czy gruszki. 

Kolacje u Tybetańczyków i masala samosa zaczynają się nudzić. Co raz więcej eksperymentuję z hinduską kuchnią, zamawiając rzeczy w ciemno. Jedno z ostatnich kulinarnych odkryć poniżej. Dosa czyli kruchy naleśnik zwijany jak blok A3. Jedzony z mieszanką roślin strączkowych, czyli dal. Smaczne.


Nie mniej jednak, powoli zaczynają mi się śnić pierogi ruskie, ogórkowa i kabanosy. Do tego polski chleb- nawet najtańszy z Biedronki czy Tesco, ale choćby z cieniem drożdży, nie mówiąc o tym na zakwasie. Zwykły chleb z masłem. W tym momencie muszę przerwać dla własnego zdrowia psychicznego. Zaczynam sporządzać w głowie listę, która sadystycznie będzie mnie preśladować przy każdym hinduskim posiłku. Chwała staropolskiej kuchni z kapustą, smalcem i świnią!

Party Animals


Dzień dobry krowom, osłom, małpom i psom mijanym po drodze. Osiedlowe zoo stoi, pełza i leży jak zawsze. 7.30 wyjazd na Zachód niczym na saksy, wyprawa godzinna z hinduskimi terrorystkami w metrze, które swym drobnym ciałem sieją spustoszenie na ulicach i bazarach. 

Kolejna walka o przetrwanie wygrana i melduję lewy palec wskazujący w czytniku linii papilarnych. Czytnik odpowiada, że Dziękuję i że mogę zaczynać. Pozostałam jako jedyna reprezentantka płci pięknej w swoim pokoju. Dwie koleżanki pracujące na początku mojego pobytu wykruszyły się, ` więc dzielę obecnie piętnaście metrów sześciennych z sześcioma panami, na co nie narzekam. Żarty się nas trzymają. Obecnie są w fazie uczenia się polskiego. Nie interesuje ich oczywiście, jak powiedzieć dziękuję czy przepraszam, ale te mniej cenzuralne słowa. Ostatecznie po dwóch lekcjach ze mną potrafią się przedstawić i powiedzieć "To jest pani Katarzyna, a to jest pan Umesh". "Pani" w hindi to woda, więc bardzo łatwo im było się nauczyć. Jednak największą radochę sprawiają mi mówiąc "Jestem Ciapak" albo "My Ciapaki". Ciąg dalszy nastąpi, włącznie ze Szczebrzeszynem i Zupą zębową.

Z drugiej strony, wreszcie coraz więcej rozumiem, nawet jak rozmawiają po angielsku, co nie było takim łatwym zadaniem na początku. Ja też jestem wyraźna do granic nieprzyzwoitości wymawiając każdą sylabę z podwójną ostrożnością. Jednak choćby nie wiadomo jak niskie było zaawansowanie języka angielskiego- słowo "party" jest rozumiane z każdego kąta naszego biura. 

Jednak "party" po hindusku to nie klubowa czy domowa impreza po pracy, ale dobroduszne i niewinne postawienie zespołowi jakichś przekąsek. W praktyce imprezę urządzają nowe osoby w zespole po pierwszej wypłacie, albo projekt menadżerowie po dobrze wykonanym zadaniu. Na stół ląduje pizza, samosa, słodycze czy wegetariańskie burgery. Nasza kawiarka maszeruje po zamówione towary i na przedłużonej przerwie kawowej następuje wspólna słodko- pikantna uczta. Piekielne samosa przegryzane lukrowym przecukrzonym jolabee. Jiiiiaah. Moja kolej zbliżała się już od miesiąca, więc tym razem to ja odstawiłam party w roli głównej z wegetariańskimi burgerami z McDonalda. Oczywiście, że wolałabym postawić coś bardziej konkretnego, ale kodeks pracy tego nie przewiduje. Co więcej ich konserwatywne żołądki nie przyjęłyby niczego poza znanymi przekąskami.

Party urządzone, towarzystwo wybawione i najedzone. Można pracować kolejne nadgodziny.

Golden Temple


Maraton weekendowych wycieczek, tym razem z przystankiem w jednym z najpopularniejszych miejsc w Indiach- Amritsar. 

30 kilometrów od granicy pakistańskiej kilkaset lat temu wzniesiono dumę sikhową- Golden Temple, pokrytą kilkoma setkami szczerego złota. Od tamtej pory ściąga do siebie nie tylko panów w turbanach, ale mnóstwo turystów i wyznawców innych wariacji hinduizmu. W tym dwie zagubione katolickie dusze- mnie i Filippo- kolegę z Włoch.

Tym razem standard autobusu nie odbiegał od polskich orbisów czy eurolinesów, z klimatyzacją i wygodnym wysuwanym siedzeniem. Dziewięciogodzinna podróż w obstawie kilkunastu sikhów, którzy wybierali się do swojej Częstochowy. Przekrój międzypokoleniowy- od zarośniętych starców w olbrzymich turbanach, po młodzików z zawiazaną na głowie chustą, podtrzymującą włosy związane w kok.

Od dwóch miesięcy zbieram informacje o tajemniczych brodatych panach, którzy stanowią kilka procent delhijskiej społeczności. W Amritsarze, w ich kolebce, z pewnością będą stanowić większość. Wojownicy, jak siebie nazywają, mają sześć atrybutów, bez których nie mogą się obejść: broda, turban, długie włosy, długa jasna bielizna, miecz oraz metalowa branzoletka. Wszystko ma swoją symbolikę i praktykowane jest od wielu wieków. Miecze zostawiają raczej w domu, ale co do długiej bielizny- nie mam pewności.
Amritsar to typowe hinduskie miasto ze straganowym zaduchem i chaotycznym tłumem, ale podobno z duszą panjabi. Nie mogłam jej za bardzo dostrzec, oprócz kilku typowych dla regionu potraw. 

Po kilkunastu minutach jazdy rikszą byliśmy na miejscu, gdzie powitała nas potężna toaleta męska i żeńska, a za nią już główne wejście do obiecanej Golden Temple. Nie chcieliśmy zostawiać butów w depozycie, bo od niego trzeba było jeszcze przejść kawałek do głównego wejścia. Kilku Sikhów, widząc, że próbujemy schować nasze klapki do plecaków, zrugało nas sobie znanym panjabi językiem. Musieliśmy się wrócić i na bosaka zdać plecaki szatniarzom w turbanach. Jeszcze chusta na głowę- zarówno panowie, jak i panie, obmycie stóp w brodziku (tak, bhp wyłączyłam już dawno temu) i można zwiedzać.





Złota Świątynia otoczona jest białą hinduską filarową zabudową, pośrodku której znajduje się spory zbiornik wodny. Do świątyni, która wygląda jak wyspa, można dostać się tylko jednym słusznym wejsćiem- stumetrowym pomostem z tysiącami wiernych czekających niecierpliwie w kolejce. Połtorej godziny ściskania się z tłumem, który oprócz tradycyjnych strojów niósł dary dla bogów. Niejeden raz dostałam krawędzią takiej tacki, nie wspominając o łokciach i kolanach bardziej krewkich Hindusów. Czy warto było czekać? Pewności nie mam. Golden Temple rozczarowuje przede wszystkim wielkością i swoim wnętrzem. Tak jak można wzdychać nad majestatycznym złotym wykończeniem elewacji, tak środek jest dosyć ubogi. Być może to kwestia mojego nastawienia i zmęczenie po długim oczekiwaniu na wejście. Klimat budowała muzyka na żywo, grana przez turbanowy zespół. Melodia powtarzana jak mantra przez pół godziny hipnotyzowała wiernych zastanych w różnych pozycjach.

Kilka rund dookoła świątyni, by poznać jej piękno na 360 stopniach. A pod filarami rzesze zmęczonych Hindusów pokładających się na posadzce i nie krępujących się, by oddać się drzemce czy śniadaniu. Każdy kawałek cienia zaludniony. Jedynie kilku śmiałków oczyściło swoją duszę w wodzie dookoła świątyni, dzieląc ją z rybami (czyli, że czysto).













Upał nie pozwalał na zbyt długie spacery, więc wybraliśmy się jeszcze jedynie do Srebrnej Świątyni, która okazała się nie warta świeczki, ale za to po drodze zwiedziliśmy panjabskie bazary i obfotografowani przez tamtejszych, wróciliśmy w stronę centrum. Tam, mając jeszcze spory zapas czasu, znaleźliśmy bar piwny o oryginalnej nazwie Beer Bar. Speluna jakich mało, ale za to z zimnym dobrym piwem. Przechyliliśmy kufle z bardziej liberalnymi sikhami, którzy zamiast złotej świątyni wybrali złoty trunek. Na codzień zamknięci i małomówni, po kilku browarach odważyli się do nas podejść i zagadać. Rozmawialiśmy po niemiecku, angielsku i włosku z hinduskimi emigrantami, którzy wpadli do domu na kilka tygodni. Widać było u nich zamiast długiej szorstkiej brodyz racji dojrzałęgo wieku, dopiero co zapuszczony zarost. 

Tym akcentem skończyliśmy naszą "pielgrzymkę" i pieszo ruszyliśmy na przystanek, stokrotnie dziękując taksówkarzom za chęć podwiezienia nas tam. Golden Temple zaliczona i już mam chyba dosyć świętych hinduskich miejsc na te półrocze. Złota myśl na koniec- Nie wszystko złote, co się świeci.