sobota, 10 marca 2012

One way ticket

Wrocławski terminal, jeszcze stary i ciasny. Trzy bramki- Eindhoven, Warszawa i Munich. Tak zaczyna się przygoda z New Delhi. Siedzę już sobie wygodnie jak struś i śmieję się pod nosem z pasażerów ściągających i zakładających paski do kontroli. Co można przewieźć w paskach? Oczywiście jak przechodziłam musiałam kilka razy zapikać i w nagrodę dostałam od pani celnik rewizję osobistą. Sprawdziła moje wymiary w zimowych rękawiczkach i chyba były ok, skoro przewinęli mnie dalej.

Wybrałam lot Lufthansą z Wrocławia przez Monachium, bo niestety z wyprzedzeniem miesięcznym to oni mieli najbardziej ekonomiczną ofertę. Wprawieni w bojach polecali mi jeszcze Aeroflot i rzeczywiście ich ceny są mocno konkurencyjne, ale lot trzeba zaplanować z dużym wyprzedzeniem. Wtedy można zmieścić się w 2000zł, albo nawet zjechać do 1600zł.
Moja dzielnica świętuje mój przyjazd. [by Damian]

Zatem w ręce bilet powrotny za pół roku- 10 września, by wylądować być może już w nowym terminalu- o ironio 11/09 po talibsku.
W głowie przewijam listę bardziej lub mniej potrzebnych rzeczy. Paszport, kasa, komputer- są. Przywiązane dokumenty na biodrach pederastką nie wyglądają przesadnie atrakcyjnie, no ale pederastka skutecznie odstraszam złodzieji.

O 7 z grubszym hakiem będą czekali na mnie z balonikami i fanfarami. Na pewno pół dehlijskiego lotniska będzie miała moje imię na tabliczce. Curry i kebabem mnie powitają i zatańczą coś bombajskiego. A tak naprawdę jestem przygotowana na następując hinduskie ekscesy:
  • nikt na mnie nie będzie czekać, a jak zadzwonię spytają kim jestem (oczywiście jeśli odbiorą)
  • kilkudziesięciu taksówkarzy rzuci się na mnie jak szarańcza i zapewni, że to właśnie oni zostali po mnie wysłani
  • półprzytomna wejdę do taksówki i wywiozą mnie na hinduskie zadupie i sprzedadzą na burdele lub zapiekanki, wcześniej robiąc pożytek z moich bransoletek i paciorków.
Świętowania ciąg dalszy. [by Damian]

Oby więc rzeczywistość okazała się czymś pomiędzy bolywoodzkim snem a slumdogowym koszmarem. Wolałabym sama pojechać taksówką na Sultanpur (pre- paidem jak mi radzą) i nie czekać na AIESECowców i ich rodziny. 

Zacznijmy zatem zabawę, jak śpiewa klasyk gatunku- Pink.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz