poniedziałek, 25 czerwca 2012

Dalajlamy nie było, ale byli inni



Kilka wątków, które pominęłam z racji zmęczenia materiału. Dokładnie cztery, a do nich materiał dowodowy.

Po pierwsze- krowi apartament. Wjeżdżając do McLeod, dokładnie na przeciwko dworca autobusowego znajduje się opuszczony kilkupiętrowy budynek, który wygląda jak do rozbiórki. W Indiach takich straszydeł mnóstwo, ale ten jest szczególny ponieważ został użyty przez mieszkańców, tudzież same krowie lokatorki jako obora. Pod walącymi się kolumnami na parterze urzęduje kilkanaście krasul, patrząc z politowaniem na turystów. Własność przez zasiedzenie.

Po drugie- Michael Jackson żyje i ma się dobrze. Jego reinkarnację mieliśmy okazję zobaczyć na drodze do wodospadu. Przeszedł na hinduizm i zaczepia turystów, oferując swoje usługi czarodziejskie- czytanie przyszłości z ręki, wypędzanie demonów itp. Jak zwykle w otoczeniu dzieci i ze zdradzającą go śnieżnobiałą skórą. A serio- to kolejny oszust uważający się za "świętego na ziemi" i wybrańca, przebierając się w skąpe ciuchy i prowadząc koczowniczy tryb życia. Ten jednak zaimponował mi wybiałkowaną skórą.


Po trzecie- Ruscy mają również swoją bazę u Dalajlamy i straszą cyrylicą w miejscach publicznych. Nie zjedzą ryżu czy ziemniaków- mają swój fast food narodowy- szkoda, że nie miałam okazję sprawdzić. Czekałam, ale było zamknięte.


I po czwarte- toaletowa zagadka przestrzenna. Takie genialne zagospodarowanie przestrzeni widziałam tylko w internecie. Tym razem na żywo z zajazdu w Pandżabie. W miejscu o nazwie Hotel Sunrise, choć pokojów nie mieli. Sedes postawiony w poprzek, nie pozostawiający obywatelowi złudzeń- nie usiądziesz. Być może chodzi o utrzymanie obywateli w dobrej kondycji fizycznej, bo mnie małyszomania kosztowała trochę, aby muszlowe ucho nie wciągnęło. Polecam w domach i zajazdach.


Tyle na żywo z McLeod.

U Dalajlamy, którego nie było

Dostałam zaproszenie od Dalajlamy i nie wypadało odmówić. Wraz ze swoją świtą i sporą grupą tybetańskich ziomków urzędują w Dharamsali, a właściwie w części zwanej McLeod Ganj. Dwunastogodzinna podróż tylko po to, aby spędzić dzień u Tybetańczyków nie była zbyt ciekawa dla moich znajomych, ale udało mi się namówić kolegę Hindusa.

Zabukowałam bilety, tym razem mocno trzymając portfel- wybrałam opcję tańszą- bez klimatyzacji. Przebitka dwukrotna, jeśli ktoś ma ochotę na wygodniejsze siedzenia z dwa razy niższą temperaturą. Co prawda bez luksusów i z godzinnym opóźnieniem, ale cali i zdrowi dojechaliśmy na miejsce, pokonując serpentyny i wyboje destrukcyjne dla całego układu pokarmowego. Dałam radę, podobnie jak jadące z nami lamy, czyli słynni kapłani tybetańscy ubrani w purpurę i zgoleni na łyso.



McLeod jest położony w bardzo malowniczej dolinie nad rzeką z wodospadem. Właściwie to kilka ulic ze świątyniami i masą gastronomiczno- hotelarską. Nici z melancholijnych klimatów Siedmiu lat w Tybecie. Miasteczko w pełni pochłonięte przez komercję i bazarowo- deptakowe klimaty. Mistycyzm gdzieś tam łokciami próbuje się przebić przez cepelię spomiędzy flag Tybetu, koszulek i innych gadżetów z serii "Wolność dla Tybetu", "Lubię Dalajlamę" made (o zgrozo!) in China.

Pierwszym przystankiem po śniadaniu (ja- jak najbardziej kontynentalne jajka, Hindus- jak najbardziej cziapatowe placki) było jezioro o enigmatycznej nazwie Dal Lake. Choć kierowca próbował tłumaczyć, że jezioro jest "under construction" i że je jakoś naprawiają, zaryzykowaliśmy. Po kwadransie byliśmy nad czymś trochę większym od kałuży. Więc kierowcy czasem jednak nie kłamią. Jedyną atrakcją były konie, które dziko wypasały się nad brzegiem. Kilka ładnych widoków z panoramą miasta, do których to jednak trzeba było przedrzeć się przez metrowe pokłady śmieci. Ciągle mnie to jednak kłuje.




Po rozczarowaniu tą przydrożną kałużą, ruszyliśmy w stronę wodospadu, który to kierowca określił "lepszy od jeziora". Po drodze tony straganów i tłumy Hindusów, którzy to spędzają ostatnie wspólne wakacyjne weekendy. Po drodze kolejna atrakcja- basen otwarty, o wymiarach 10x10, wokół którego kilkadziesiąt osób i kilkanaście w środku. Wodna impreza, przypominająca bardziej walkę w kisielu. Głównie płeć brzydsza moczy i opala torsy, dumnie jak morsy. Komiczne. Nie skorzystałam z basenowego pogo, za to po drodze ochłody dały strumyki płynące wzdłuż ścieżki- krystalicznie czysta zimna woda, podobno pitna.

Drogę do okolicznego wodospadu broniły owce, krowy i kozy, które bez żadnego skrępowania zajmowały połowę schodów, opalając swoje wdzięki i pozując do poniższych fotografii. Istne wiejskie safari, do tego grajkowie, ukulele i żebracy. Wodospad nie wywołał achów, ale za to widoki po drodze na koryto rzeki i okoliczne góry- imponujące. W rzece pralnia- tubylcy piorą swoje ubrania, a obok opalają się turyści. Kalejdoskop ludzi, zwierząt i dziwności.





Deszcz zatrzymał nas przed (podobno) głównym punktem programu, czyli rezydencji jego Ekscelencji Dalajlamy. Jednak po zbadaniu tematu, okazało się, że jest ona i tak otoczona wysokim murem chronionym przez straż. Można jedynie dostrzec przez kraty pusty dziedziniec. Dalajlama większość czasu podróżuje, a jeśli jest na miejscu to oczywiście jako głowa narodu, zajmuje się swoim rządem. Trudno o audiencję przy takiej masowej turystyce w tych rejonach. Można go spotkać kilka razy w roku w centrach medytacji czy ochrony praw Tybetańczyków. Ja się z nim minęłam o tydzień- cóż, może następnym razem zgramy nasze grafiki.







Nagrodą pocieszenia były/ byli  purpurowe lamy cieszący oko na każdym kroku. Tydzień przed przyjazdem zostałam uświadomiona, że tybetańskim mnichem może zostać również kobieta. Ten przywilej jako pierwsza wywalczyła pewna Niemka (obecnie żwawa siedemdziesięciolatka, urzęduje kilkadziesiąt kilometrów na północ od McLeod). Ja jedną spotkałam w delhijiskim metrze. Nie wiedząc o tym, byłam pewna, że siedzi obok mnie zniewieściały mnich, a tu niespodzianka.

Nie przestało padać już do końca i po dwunastu godzinach u Tybetańczyków- wróciliśmy, zahaczając jeszcze o świątynię buddyjską z charakterystycznymi kolorowymi rolkami, które to należy wprawiać w ruch (na szczęście?). Pokręciłam, czego owoc poniżej.


Dharamsala może nie rzuciła na kolana, ale za to spełniła swoje główne zadanie- pozwoliła zapomnieć o delhijskim skwarze. Dwadzieścia kilka stopni, orzeźwiający deszcz i górskie powietrze było świetną terapią dla zdrowia psychicznego. Nie muszę dodawać, jak ciężko było wracać do tego ukropu i trującej woni miasta. Zaparkowaliśmy, znów wymięci podróżą z autobusu jak z pralki- frani.

niedziela, 17 czerwca 2012

Ile my tu pijemy

Poniedziałek i przemyślenia w metrze, ile w ten weekend wypiłam. W ustach ciągle jakby kac. Po kalkulacjach, stwierdzam, że przez trzy dni wypiliśmy z moim współlokatorem 40 litrów wody, co daje dzienną średnią powyżej 5-7 l na głowę. Czyli dziennie pięciolitrowy baniak płynów się z nas tak po prostu ulatnia. Czuję się, jak maszyna do recyklingu, więc wszystko zostaje w przyrodzie. Nie nadążamy z kupnem. Wodę przelewamy do butelek i mrozimy w lodówce. To duża ulga, ale ciągle mało i mało.


Monsun się już prawie zameldował, już czeka pod progiem ciążąc wilgocią w powietrzu. Ulgę stopniowo można odczuć, choć w zamian za piekarnikowe klimaty, dostajemy duchotę. W Indiach nie ma półśrodków. Albo słońce albo deszcz. Czas zainwestować w parasolkę i uzbroić się w cierpliwość do angielskiej pogody.


To będzie bardzo leniwy poniedziałek, ciśnienie spada, a ja desperacko wołam o kawę. Najchętniej parzoną, z ekspresu tudzież na sposób turecki, ale i tak jak codzień zadowoli mnie sypanka Nescafe. Brak konkurencji w tym przedziale cenowym. Więc wypiję i to. Na zdrowie!

Areszt domowy


W Indiach lepiej nie chorować, jeśli ma się w perspektywie pozostanie w mieszkaniu o temperaturze 45 stopni. Nieważne czy to zwykłe przeziębienie czy zatrucie- klimatyzacja w pracy przynosi większą ulgę niż własne cztery kąty. Więc tematy tego weekendu ograniczają się do mojego M2 i tarasu na dachu. 


Zatkany cieknący nos- rewelacyjny sposób na spędzenie piłkarskiego weekendu. Od kilku dni próbuję rozgryźć zagadkę, czy przy takiej temperaturze powietrza da się zmierzyć gorączkę. Nie żebym miała z tym problem- mój organizm dzielnie trzyma się przy 36.6. 

Regularnie w okolicach południa odcinają prąd, więc przenoszę się na górę na taras, gdzie co prawda trudno o cień, za to można poodychać w miarę świeżym powietrzem i nacieszyć oko naturalnym światłem. Panorama z trzeciego piętra nie powala na kolana, ale lepszy taki widok niż zza mojego okna. Można poczuć choć trochę więcej przestrzeni i popodglądać sąsiadów, jak wścibska baba- poduszkowiec (ksywa od poduszek, które podkłada się dla wygody pod łokcie stercząc w oknie).


Z minaretu na przeciwko nawołuje się wiernych do modlitwy, w tle skoczna muzyka sąsiadów i masala w powietrzu, którą to wyczuwam mimo chwilowego upośledzenia węchu. Za chwilę obiad u sąsiadów, a u mnie też choć jeszcze w częściach pierwszych.

Moja głowa we Wrocławiu, który pewnie cały jest wyścielony piłkarską murawą. Do boju. Z racji kontuzji nigdzie nie wychodzilam ogladac naszych bialo-czerownych, tym bardziej, ze nie ma pewnosci, ktory mecz organizatorzy wybiora. Czesko-polska komedie czy rusko-grecka tragedie. 

Już znam wynik i w kraju smuda narodowa, czyż nie? Moje morale bardzo mocno podnieśli piłkarze ręczni i siatkowi. Pierwsi w konfrontacji z Litwą, drudzy z Brazylią- nie pozostawili szans rywalom. Mój dostawca internetu okazał się łaskawy i w wersji hinduskiej HD, obejrzałam.

Ciąg dalszy nastąpi. Mój również- ja kontra przeziębienie 2-0 i przechodzę do kolejnej rundy.

czwartek, 14 czerwca 2012

Futbol po hindusku


To chyba najbardziej kryzyzowy moment bycia tutaj, kiedy trzeba doznawać sportowych wzruszeń i szewskiej pasji tak daleko od domu, na dodatek w środowisku tak nieprzyjaznym dla piłki nożnej.

...and football

W ciągu ostatnich dni przekonaliśmy się na własnej skórze, co dla HIndusów znaczy strefa kibica i transmisja na żywo. Szukaliśmy długo dobrego miejsca do kibicowania. Knajpa reklamowała piątkową noc, jako typowo piłkarską. Jednak na miejscu, zamiast Szczęsnego powitał nas jeszcze Federer. Z całym szacunkiem dla fanów tenisa- ale to nie dla Rolanda Garrosa przejechaliśmy pół miasta! W środku wiało pustkami, a sztuczny tłum robili kelnerzy. Podeszliśmy do jednego z nich i grzecznie poprosiliśmy o zmianę kanału, na co dostaliśmy odpowiedź (minutę przed transmisją), że mecz się jeszcze nie zaczął. Na dowód tego zmienił stację i pokazał, że piłkarze dopiero się ustawiają, śpiewają hymny, tłumy z pomponami itp. Ręce nam opadły. Dodatkowo w tle zamiast hymnów narodowych- najnowsze hity dyskoteki. Mimo naszych próśb i krzyków muzyka taneczna towarzyszyła nam do końca spotkania Polska- Grecja. Byłam jednak dzielna i nie dałam się zwieść rytmicznemu hop-sa- sa. 

Jednak wyzwanie przyjęte. To nie Donieck czy Wrocław, trudności trzeba zaakceptować lub wyjść. Zostaliśmy. I warto było, choćby dla pierwszej połowy, w której nasi pokazali ułańską fantazję. Moje barowe krzesełko rosło w oczach, ale radość skończyła się wraz z pierwszą połową i potem już niecenzuralne słowa padały w różnych językach. Miałam wsparcie praktycznie całego pubu, więc wygląda na to, że obecnie niezbyt wielu Europejczyków lubi Greków. Szczególnie dostrzegalny doping Niemców, którzy to znają połowę naszej drużyny z ligii niemieckiej. Wyrównanie Greków zostało przyjęte bez entuzjazmu, za to kolejna eksplozja przy obronie karnego przez Tytonia.

To dopiero pierwsza runda rozgrywek, ale frekwencja nie dopisuje. Mam nadzieję, że wszystko się dopiero powoli rozkręca i cudzoziemska mniejszość w Delhi wreszcie się zjednoczy przeciwko dyktatowi krykieta.

Kolejne dni powszednie z transmisjami od 21.30 oglądałam z zaciśniętymi pięściami, a nie kciukami. To test cierpliwości na poziomie mistrzowskim. Każdego dnia szczególnie wieczorem następują przerwy w dostawie prądu- na kilka minut lub całą połówkę meczu. Nikt nie zachowuje spokoju i gdy zapada ciemność można odbyć lekcję języków obcych- wyrażenia do opisu kryzysowej sytuacji lub zdenerwowania, czy agresji. Obwiniane są Indie, Bóg i czerwiec, na wszelkie niecenzuralne sposoby.Chwile bez prądu i dostawy najnowszych informacji meczowych najlepiej spędzić na tarasie na dachu- rozgwieżdżone niebo działa uspokajająco.

A powracając do sportu, to oczywiście, jak wspominałam, szaleństwa futbolowego tutaj nie ma. Choć z tą piłkarską dyscypliną robi się w Indiach ciekawiej. Jako jeden z ostatnich krajów powoli zostaje zainfekowany przez futbolową gorączkę. Po mistrzostwach w Korei, praktycznie cała Azja śledzi, co w piłkarskiej trawie piszczy, inwestując potężne pieniądze w swoje reprezentacje. Można zauważyć ten rosnący trend także tutaj, szczególnie wśród dzieci, które zaczynają nosić koszulki Ronaldo i nieśmiało pokopywać piłkę zamiast wymachiwać kijem do krykieta. To jednak dopiero stadium niemowlęce i potrzeba jeszcze sporo czasu, aby Hindusi kibicowali podczas mundialu swojej drużynie. 

To dziwne, że Anglicy zamiast piłką zarazili tutejszych krykietem. Gdyby to w Polsce wybrano kije zamiast piłki, z pewnością nie miałoby to nic wspólnego ze sportem.


wtorek, 5 czerwca 2012

Z warzywniaka

Warzywa sprzedawane są często w handlu obwoźnym, o czym słyszy całe osiedle od rana. Na swych mobilnych przyczepach sprzedawcy niosą wszystko od czosnku po banany. W chwilach kryzysowych przyczepa służy za przenośne łóżko, bar i plotkarskie zjazdy.

Jednak moja ostatnia fascynacja to owoce liczi. Ostro zakończone piłeczki golfowe na suchym patyku z bosko słodkim wnętrzem. Sprzedawane tutaj jak bukiet kwiatów. Cena burżujska, przekraczająca 6zł za kilogram, ale to głównie ze względu na bardzo krótki okres zbioru- zaledwie miesiąc. Takie nasze truskawki, których brak jakoś sobie muszę rekompensować. 


Na pewno nie zrekompensuję sobie tego niedojrzałym mango, które tutaj podają z solą. Da się zjeść, ale z jakim trudem! Przez przypadek kupiłam raz kilogram i miałam się wracać z reklamacją. Na szczęście zostałam uświadomiona w porę. Kilka rzeczy kupiłam nie znając przeznaczenia- z czystej ciekawości. W tym odmianę najdziwniejszego ogórka świata, który chciałam przygotować jak kabaczek (wiotki, długi i z prążkowatymi bruzdami).

Nic jednak nie pobije karali, czy czegoś o podobnej nazwie, co kształtem przypomina ciemnozielonego ogórka, ale pokryte jest bąbelkami. Gorzkie obrzydliwie, wylądowało w koszu. Jak się okazało- poprawne przyrządzenie, polega na długim smażeniu i dodaniu pewnych przypraw- sól i pieprz nie wystarczą.
Sól za to sypie się kilogramami do sody z limonką. Nie mówiąc o wiązance przypraw masala, która występuje we wszystkim, co nadaje się do spożycia. Jest w maślance, pieczywie i wodzie. Wszystko można dostać z tymi przyprawami. Przedawkowanie grozi kalectwem. 


Z innych warzywnych ciekawostek- mają czerwoną marchewkę, a pomarańczowa występuje bardzo sporadycznie. Bakłażan kosztuje 50 gr. Chilli dodawane jest gratis do każdego kilograma warzyw. Reklamówki są za friko. Kolejka jest umowna, wygrywa jak zwykle silniejszy. 

Wystarczająco zachęcające? Więc Nigella zabiera się do gotowania na swym podwójnym palniku.