wtorek, 5 czerwca 2012

Rosyjska ekspansja i rzeka- odkurzacz

Chłodny orzeźwiający oddech po dwóch tygodniach w rozrzażonym Delhi- zajechaliśmy do Rishikesh, który niepozornie wygląda od strony drogi głównej. Za to dla tych, którzy zagłębią się do dwóch najsłynniejszych mostów, czeka dobitny kontrast gór, ashramów i rzeki.


I tu niewiele przemyśleń do podzielenia się, bo z góry weekend był zaplanowany na jak najmniej łamigłówek. Jedyne trzy nowe trendy- rosyjska ekspansja joginek, mobilne wysypiska śmieci i wylewający się z brzegu Ganges.

Zaczynając od rosyjskiej imigracji (głównie płci żeńskiej), to w światowej mekce jogi, co chwilę na ulicy widać słowiańskie rysy twarzy, ale niestety tylko Słowian wschodnich. Powolutku do krajobrazu reklam i bilbordów wkrada się cyrylica i tak jak w wielu innych resortach, podejrzewam, że za lat dziesięć stworzą tu Rosjanie swoje malutkie getto. Zagubione moskiewskie i petersburskie dusze szukają w ashramach spokoju i inspiracji. 

Ashram to kompleks świątyń, ołtarzy i budynków mieszkalnych. Coś na kształt europejskich klasztorów. Można tam wynająć pokój i korzystać z codziennych lekcji jogi i kuchni wegańskiej- cena rónież zachęcająca- już około od 30zł za dobę full wypas. Ja nie skorzystałam.







Zwiedzjąc ashram nie sposób się uwolnić od mnichów osaczający jak komary, gotowych każdemu chętnemu zawiązać na nadgarstku kawałek różnokolowego sznurka. Do tego kropka na głowie, woda za kołnierz i cukierki na drogę, jak widać na poniższym obrazku. Oczywiście za hojną rękę turysty- moja zadrżała przy 10 rupiach. Usłyszałam dziękuję i wszsyscy byli zadowoleni.

To co mocno uwiera, mimo magii tego miejsca, to jednak obrzydliwe zaśmiecenie, które trzeszczy przy każdym kroku. Zamiast zapachu ziół i paproci nad brzegiem- odpychające rozkładające się odpady pod balkonami. Z wysiłkiem musiałam temperować swoje nerwy widząć sprzątających chłopców, którzy z balkonów pokojowych wyrzucali pełne kubły śmieci, tuż na wybrzeże rzeki. Gra w podaj dalej, która zaczyna się już przy ujściu z Himalajów. I kolejne gangesowe stacje zbierają coraz więcej do oceanu, stając się największą machiną recyklingową. A właściwie kapeluszem magika, w którym wszystko znika i chcemy wierzyć, że na zawsze. 

Ten odkurzacz Ganges, który mocno przytył od ostatniej wizyty, nie tylko od naporu odpadów. Rozdęte koryto powiększyło się o kilkanaście metrów, proporcjonalnie do poziomu wody za sprawą coraz większej fali deszczów i roztopów w górnych partiach Himalajów. Jak już wspominałam- ostatni dzwonek na rafting, który mógł zostać zorganizowany tylko na 16 km, zamiast ostatnich 26 km. Fale jak zwykle dopisały i następnego dnia nie mogliśmy już tego powtórzyć z racji burzy- lekka sugestia, że pora wracać.



Poza tym kolorowe dzieci, jak zwykle dopisały i w liczbie przekraczającą przeciętną maszerowały po bezdrożach w tęczowych kreacjach. Od kilku dni w Rishikesh festiwal. Wobec tego zarówno prowincja jak i stolica zjeżdża na weekend, z tym że ci pierwsi głównie na ulice i do ashramów, a drudzy do hoteli dobranych na miarę każdej kieszeni. Każdy kawałek chodnika zagospodarowany dla przybyłych rodzin wielopokoleniowych, które wyścieliły krawężniki kocami i prześcieradłami, a dookoła bose dzieci zabawiają się z małpami. Dyskoteka trwa.

Od tej chwili Rishikesh już nie będzie tak popularny wśród zagranicznych turystów. I tak już o tej porze byliśmy egzotycznym dodatkiem do hinduskiego tortu. Od maja do września trwa okres pielgrzymkowy, gdzie na swojej drodze Hindusi zachodzą do swej Częśtochowy- Haridwar i Kalwarii- Rishikesh. Piękna nienadęta procesja. Zmienia się profil sprzedawanych pamiętek i zamiast hipisowskich ciuchów- klasyczne sari. W tej konserwatywnej szafie pełnej ubrań, udało mi się wywęszyć tak pożądane bufiaste alladynki, którymi będę z pewnością szeleścić do końca pobytu w Indiach.

Wtorek. Ciężkie zderzenie z codziennością i sztywnymi uwierającymi ciuchami. Metro wlecze się, Hinduski się pchają, a w domu czeka kilo mango- dzień, jak codzień.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz