poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Kaszmir V - Rzeka wariat

Leh to miejscowość o pretensjach królewskich. Do dziś na wzgórzu nad miastem wznosi się pałac, który mi jednak bardziej przypominał więzienie. Surowa, prosta zabudowa, bez zdobień niczym w IKEI. Stolica Ladakh jest bardzo spokojna i leniwa. Nikt się nigdzie nie spieszy, wszystko w swoim czasie.

Tego właśnie potrzebowałyśmy po kilkunastogodzinnej podróży. W tempie, jakie nadaje miasto, poprzechadzałyśmy się po wąskich uliczkach i straganach, zachodząc od czasu do czasu na czaj czy pierogi momos. Wieczór na dachu z piwem z panoramą piaskowego miasta i pełnią, dopełniły nas całkowicie. W czwórkę na dachu dachu najwyższych gór świata.














Czwartek to wojskowa poranna pobudka i przygotowywanie się do raftingu. Po rishikeshowskich szaleństwach na Gangesie, byłam bardzo ciekawa, jak wypadnie przy porównaniu rzeka Zanskar. Wyzwanie przyjęte.

Ubrali nas w piankę i buty ochronne, jak na ekspedycję. W temperaturze ponad 30 stopni strój ten zamieniał się w odchudzającą saunę. Wszyscy marzyliśmy, aby wreszcie wskoczyć do lodowatej 10-stopniowej wody. 

Ruszyliśmy bardzo spokojnym tempem, z mocną rozgrzewką naszych bicepsów. Wiosłując wraz ze spokojnym nurtem, można było podziwiać kolejne rdzawe szczyty. Ekipa złożona z sześciu dziewczyn i dwóch chłopaków na przedzie. Pierwsze fale zostały poskromione i nie zrobiły większego wrażenia. Ale jedna z nich, dosyć niepozorna zasiała spustoszenie w naszym obozie. Małgo, Jarz i ja, wypadłyśmy za burtę do szalonej rzeki. Kamizelki zdały egzamin i nie było mowy o większym ryzyku, bo dokoła nas czaili się jeszcze kajakarze niczym rekiny zbierające ofiary. Kilkanaście sekund pod wodą sprawiły, że jednak nabrałam trochę respektu do Zanskaru i w porównaniu z raftingiem w Rishikesh jest remis, z przewagą dla Zanskaru, że udało jej się przydeptać moje ego.




Podczas raftingu Małgo niestety złapała kontuzję kolana, która na początku wydawała się niegroźna. Szybko zainterweniowaliśmy, choć kontakt z ubezpieczycielem był bardzo mocno utrudniony. Po dwóch straconych godzinach na telefonie,w oczekiwaniu na decyzję z ich strony, co dalej robić, zdecydowałyśmy pojechać do szpitala wojskowego. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Zero kolejek, sprawna obsługa. Pielęgniarze w dresach zajęli się Małgo i przerzucili na izbę przyjęć, gdzie zainterweniowali lekarze w mundurach (!). Po niecałej godzinie Małgo była już unieruchomiona gipsem i wyposażona w kule, souveniry, który zawiezie do Polski.

Czas nas mocno gonił, bo tego samego wieczora miałyśmy już kierować się w stronę Delhi. Na szczęście udało się załatwić wszystkie formalności i o północy siedziałyśmy już w jeepie do Manali. Małgo na potrójnym tronie z tyłu, ja z Szopą i Jarz w środku i matka z dzieckiem i kierowcą w środku. Wyruszyłyśmy z nadzieją na spokojną senną podróż. Nadzieja czyją matką jest?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz