Leh to miejscowość o pretensjach królewskich. Do dziś na wzgórzu nad
miastem wznosi się pałac, który mi jednak bardziej przypominał więzienie.
Surowa, prosta zabudowa, bez zdobień niczym w IKEI. Stolica Ladakh jest bardzo
spokojna i leniwa. Nikt się nigdzie nie spieszy, wszystko w swoim czasie.
Tego właśnie potrzebowałyśmy po kilkunastogodzinnej podróży. W tempie,
jakie nadaje miasto, poprzechadzałyśmy się po wąskich uliczkach i straganach,
zachodząc od czasu do czasu na czaj czy pierogi momos. Wieczór na dachu z piwem
z panoramą piaskowego miasta i pełnią, dopełniły nas całkowicie. W czwórkę na
dachu dachu najwyższych gór świata.
Czwartek to wojskowa poranna pobudka i przygotowywanie się do raftingu. Po
rishikeshowskich szaleństwach na Gangesie, byłam bardzo ciekawa, jak wypadnie
przy porównaniu rzeka Zanskar. Wyzwanie przyjęte.
Ubrali nas w piankę i buty ochronne, jak na ekspedycję. W temperaturze
ponad 30 stopni strój ten zamieniał się w odchudzającą saunę. Wszyscy
marzyliśmy, aby wreszcie wskoczyć do lodowatej 10-stopniowej wody.
Ruszyliśmy bardzo spokojnym tempem, z mocną rozgrzewką naszych bicepsów.
Wiosłując wraz ze spokojnym nurtem, można było podziwiać kolejne rdzawe
szczyty. Ekipa złożona z sześciu dziewczyn i dwóch chłopaków na przedzie.
Pierwsze fale zostały poskromione i nie zrobiły większego wrażenia. Ale jedna z
nich, dosyć niepozorna zasiała spustoszenie w naszym obozie. Małgo, Jarz i ja,
wypadłyśmy za burtę do szalonej rzeki. Kamizelki zdały egzamin i nie było mowy
o większym ryzyku, bo dokoła nas czaili się jeszcze kajakarze niczym rekiny
zbierające ofiary. Kilkanaście sekund pod wodą sprawiły, że jednak nabrałam
trochę respektu do Zanskaru i w porównaniu z raftingiem w Rishikesh jest remis,
z przewagą dla Zanskaru, że udało jej się przydeptać moje ego.
Podczas raftingu Małgo niestety złapała kontuzję kolana, która na początku
wydawała się niegroźna. Szybko zainterweniowaliśmy, choć kontakt z
ubezpieczycielem był bardzo mocno utrudniony. Po dwóch straconych godzinach na
telefonie,w oczekiwaniu na decyzję z ich strony, co dalej robić, zdecydowałyśmy
pojechać do szpitala wojskowego. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Zero
kolejek, sprawna obsługa. Pielęgniarze w dresach zajęli się Małgo i przerzucili
na izbę przyjęć, gdzie zainterweniowali lekarze w mundurach (!). Po niecałej
godzinie Małgo była już unieruchomiona gipsem i wyposażona w kule, souveniry,
który zawiezie do Polski.
Czas nas mocno gonił, bo tego samego wieczora miałyśmy już kierować się w
stronę Delhi. Na szczęście udało się załatwić wszystkie formalności i o północy
siedziałyśmy już w jeepie do Manali. Małgo na potrójnym tronie z tyłu, ja z
Szopą i Jarz w środku i matka z dzieckiem i kierowcą w środku. Wyruszyłyśmy z
nadzieją na spokojną senną podróż. Nadzieja czyją matką jest?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz