To już ostatni odcinek ekstrmalnej rajdowej jazdy po Ladakh. Miało być
spokojnie i jak mówił kierowca- "bumpy". Uprzedzał również, że przed
Manali trochę pada. Trudno, popada, przestanie.
Wiedziałyśmy, że ten odcinek jest nieco gorszy od tego Srinagar- Leh, ale
nie zdawałyśmy sobie sprawy, z tego, jak bardzo. Rozpoczęło się niepozornie,
ale po kilkudziesięciu kilometrach rozpoczął się niekończący się odcinek z
kocimi łbami, który kiwał pasażerów, jak na metalowym koncercie. Widoki znów
porywające, więc my wlepione z aparatami w szyby jak glonojady.
Na tym bezkresie, co kilkadziesiąt kilometrów mijałyśmy obozowiska, bo
wioską tego jeszcze nie można było nazwać. Namioty, w których można było napić
się ciepłej herbaty i położyć na miękkich poduszkach. Menu jak w studenckiej
lodówce- zupka chińska i omlet, który gonił za nami w każdej restauracji, gdy
nie wiedziałyśmy, co zamówić.
Najwyżej położona droga w Azji przebija Himalaje na wysokości ponad 5000
metrów (w tym miejscu pozdrawiam poczciwe Rysy). Nie miałyśmy żadnych większych
problemów z chorobą wysokościową. Oprócz zwykłego zmęczenia, które właściwie
było wywołane samą podróżą i szatańskim kołataniem auta.
Niestety nie zdążyliśmy przed zmierzchem i już po 19.00 zrobiło się ciemno
i co najgorsze mgliście i deszczowo. Jak dzieci we mgle, przedzieraliśmy się
przez to mleko z widocznością 30 cm. Kierowca wychylał się przez okno, aby
ocenić, gdzie kończy się droga, a zaczyna przepaść. Z prędkością 5km/h żółwim
tempem pokonywaliśmy zabłocone drogi, które auta bez napędu na cztery koła nie
miałyby szans pokonać. Nasz kierowca zachowywał anielski spokój i po 20h jazdy
nie wykazywał żadnych objawów zmęczenia. Kiedy już wyjechaliśmy na prostą i
asfaltową drogę, 10 km przed Manali doszła do nas wiadomość, że zbliża się
wielka fala ("big water" powtarzane na tysiąc sposobów). Ludzie
czekający na ewakuacje na poboczu. Nie mogliśmy kontynuować podróży, więc nasz
kierowca zawiózł nas do pobliskiego hotelu. Bez
światła, pokój wzięty w ciemno.
Powódź w Manali, tego na pewno się nie spodziewałyśmy. Dziewczyny musiały
być w poniedziałek w Delhi, by wrócić do Polski, więc sytuacja dosyć napięta.
Umówiliśmy się z kierowcą, że następnego dnia rano da znać, jak wygląda droga
do Manali i podwiezie nas tam jak tylko otworzą drogę. O 7.00 obudziło nas
dziecko pasażerki, z którą jechałyśmy i już pół godziny potem siedziałyśmy na
tych samych miejscach, co kilka godzin wcześniej. Po kilku kilometrach jazdy
można było zauważyć, jakie spustoszenie przyniosła ta niepozorna rzeczka, która
w tym momencie wyglądała bardzo spokojnie. Powalony metalowy most i zniszczone
obsunięte drogi. Mnóstwo gapiów. W końcu jednak udało się zajechać do Manali i
popołudniu 14- godzinny powrót do Delhi.
Podróż oszczędziła nam już innych przygód. Znów o 7.00 dobudził mnie smród
miasta i oblepiającego brudnego powietrza. Madam,
riksha, taxi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz