poniedziałek, 26 marca 2012

Rishikesh i jego tęczowe dzieci.

Po czterdziestogodzinnym tygodniu klepania w klawiaturę wreszcie nadszedł tak bardzo oczekiwany weekend. Piątek dłużył się niemiłosiernie, by wreszcie dać początek wyprawie do Bramy do Bogów (Gateway to Land of Gods), czyli jedziemy do Rishikesh!

Z Gustavo, moim brazylijskim towarzyszem podróży, wybraliśmy autobus. Nocna ponad sześciogodzinna jazda nie napawała optymizmem, ale była nadzieja, że się chociaż trochę zdrzemniemy. Ruszyliśmy punktualnie o północy z dworca w Starym Delhi. O tej porze nie należy ono do najprzyjemniejszych. Nietrudno potknąć się o bezdomnych zajmujących każdy skrawek chodnika i pobocza. Jako, że byliśmy jedynymi turystami o tej porze, w naszą stronę wychylała się fala rąk proszących o rupie lub coś do jedzenia. Rikszarze ciągle tarasowali nam drogę, abyśmy skorzystali z ich usług. Bardzo ciężka kilkusetmetrowa przeprawa przez obraz nędzy, który nie widuję po drugiej stronie rzeki, a tym bardziej w swojej dzielnicy.

Tak, ruszyliśmy punktualnie z autobusem zapakowanym do ostatniego zmechaconego miejsca (o dziwo były numerowane!). Krzykliwe różnopokoleniowe towarzystwo już na wejściu zaczęło rozpieczętowywać swoje wałówki, tworząc wybuchową mieszankę słodko- kwaśną. Ale ruszyliśmy punktualnie (!) naszym traktorem. Nadzieja na to, że uda się przespać legła w gruzach już po kilku pierwszych kilometrach- hałas silnika, chrapanie współpodróżnych i drogi, (przy których polskie są niemieckimi autostradami) to razem na pewno ze sto decybeli plus turbulencje godne bieszczadzkiego ciągnika. Wieś się bawiła, ale na szczęście nie śpiewała.

Po tym ekstremalnym offroadzie, o dziwo, zajechaliśmy dwie godziny wcześniej niż planowano. Byliśmy przed wschodem słońca, więc ciężko było cokolwiek dojrzeć w tych ciemnościach- przede wszystkim, czy jesteśmy u celu naszej podróży. Jako nieliczni wysiedliśmy w Rishikesh, więc dziesięć razy dopytywaliśmy się, czy ten skwerek to na pewno Droga do Bogów. Tak to właśnie tu. Zasiedliśmy na kawę przy hinduskim kiosku ruchu, ale zamiast kawy dostaliśmy jej tanią podróbę- ćwierć łyżeczki Nescafe z odrobiną mleka. Nie dało kopa, ale trzeba było ruszać.

Nad Gangesem powitał nas wschód słońca i kilku odważnych kąpiących się mnichów. Z czasem, jak się zaczęło rozjaśniać, Rishikesh nabierał swojego uroku. Idąc wzdłuż koryta rzeki, co chwilę spomiędzy drzew wychylały się małpy i rajskie niebieskie ptaki. Wreszcie małpy! Tyle o nich tutaj słyszałam! Były dosłownie wszędzie, wmieszając się w tłum mieszkańców i rywalizując z psami o przestrzeń życiową. Były dosyć płochliwe, choć zdarzały się okazy bardziej oswojone i to najczęściej przez lokalnych bezdomnych. Jedni oddają swoje ostatnie cziapati psom, inni ptakom, a jeszcze inni małpom. Poniżej przykład jednej z takich przyjaźni.

Każdy bezdomny ma swoją małpę.
Monitoring w Rishikesh.

Stolica jogi.

Polski akcent.

Nie sposób przejść obojętnie.

Małpie medytacje.

Po kilkunastominutowym spacerze wzdłuż Gangesu, spotykając co dziwniejsze okazy małp i pokrewnego gatunku- człowieka, wreszcie dotarliśmy do centrum Rishikesh. Wszystko było pozamykane oprócz niektórych hoteli. Po porównaniu cen i komfortu, wybraliśmy nocleg w hotelu o sielskiej nazwie Sun Valley (300rs=18zł za pokój 2- osobowy). Nie udało się zobaczyć wcześniej pokoju, ale zaufaliśmy panu, że jest clean i shower. To nam wystarczy. To nie koniec poszukiwań, bo jeszcze czekał nas wybór biura podróży, które zorganizuje dla nas rafting i trekking. Wybór był ogromny, bo na kilku ulicach w sumie było ich około kilkudziesięciu. Wszędzie podobne ceny i oferty. Decyzja zapadła i o 10.00 ruszamy na rafting po Gangesie.

Przenośny ołtarzyk.

Przed raftingiem.

O umówionej porze zajechał po nas motocyklista i podał dalej do jeepa z czekającą na nas grupą. Wszyscy zwarci i gotowi- ruszamy! Około ośmioosobowe grupy porozstawiane wzdłuż Gangesu zapinały swoje kamizelki ratunkowe i kaski, by wreszcie zająć strategiczne miejsca- po cztery osoby z każdej strony raftu, sternik i pozycja najśmieszniejsza (której nazwy niestety nie znam) na dziobie. Nasz instruktor zaznajomił nas z komendami i po team forward zaczęło się. Z Gustavo byliśmy na przeciwko siebie w pierwszym rzędzie, a więc na pierwszej linii ognia, a właściwie fali. Świetne fale, momentami  przy przechyłach dochodzące do półtora metra roztrzaskiwały się w pierwszej kolejności o nas, ale tym więcej było frajdy. Między punktami kulminacyjnymi z wirami rzecznymi i uskokami trzeba było oczywiście sporo powiosłować, ale warto było dla tych kilku minut grozy. Po kilku uskokach zrobiliśmy sobie przerwę na kąpiel w rzece. I tak wszyscy byliśmy wymoczeni, więc skok do rzeki o tak słabym BHP nie zaszkodzi. Świetne górskie widoki i mijani po drodze pielgrzymi oczyszczający swoją duszę i ciało w świętej rzece. Po trzech godzinach wreszcie na lądzie.

Rishikesh rozciąga się na kilku obłędnie długich ulicach, które spotykają się w "rynku". Dosyć ciężko chodzi się po tym górzystym mieście z wieloma schodami i podejściami. Oczywiście idąc należy patrzeć pod nogi, aby nie przydeptać żadnego mnicha płci obojga. Ubrani w pomarańczowe szaty wyciągali swoje metalowe kubeczki żebrząc. Z czystym sumieniem nie skusiłam się na dotację ani dla pani z jakimś zespołem, ani awangardowych joginów. Ciekawy sposób na życie i na pewno intratny, biorąc pod uwagę liczbę turystów. Nie, awangardowym pustelnikom i ascetom mówię stanowcze- Idź do pracy!

Baśniowy widok z okna.

Idź do pracy!

Rishikesh jest magiczny, ale też męczący. Uliczni rzemieślnicy, wspomniani żebracy, małpy tworzące alternatywną dżunglę- wszystko to może pomieszać zmysły, szczególnie po nieprzespanej nocy.

Niedziela rozpoczęła się bardzo wcześnie budzikiem przed piątą. Wreszcie obiecany wschód słońca nad himalajskim horyzontem. Co do umawiania się z Hindusami, znów potwierdziła się teoria, że nawet kwadrans studencki to za mało. Punktualnie zjawił się jedynie kierowca, który pozwolił nam się ogrzać w jego dostojnym wozie pamiętającym potęgę kolonialną Brytyjczyków. Wreszcie po ponad pół godzinie zjawił się nasz przewodnik i bez żadnych wyjaśnień ruszyliśmy. Słońce zdążyło już się wychylić znad linii Himalajów, ale nie spóźniliśmy się bardzo, bo kierowca wyciągał ze swojej limuzyny ostatnie tchnienia świetności. Warto było wstawać, bo różne odcieni czerwieni i żółci nie jest w stanie oddać żadna fotografia. Powzdychaliśmy i kolejna część programu- trekking, czyli zejście kilkunastokilometrowym szlakiem przebiegającym stromymi stokami, korytem betonowych rynien i polami zboża. Nie było łatwo, a najbardziej irytowała łatwość z jaką nasz przewodnik przeskakuje te wszystkie przeszkody w swoich przydużych sandałach. Obuwie mniej stabilne od sportowego dla człowieka-z-nizin pewnie skończyłoby się poważną kontuzją, ale nie dla Buttu, który musiał zahaczyć o każde drzewo na drodze, skoczyć z uskoku czy pohuśtać się na lianach. Urodził się w wyższych partiach Himalajów, więc znał każdy kamień na naszej trasie i częstował jakimś strzępkiem trawy czy kwiatu- eat, good, eat! Więc wiem, którą lianę wybierać do skoków, jaką roślinę przełamać w poszukiwaniu wody i które kwiaty je się dla wzmocnienia sił witalnych. Z Gustavo patrzyliśmy na jego pomysły z zadziwieniem, ale i momentami przerażeniem, kiedy zamiast płaskich tras wybierał te najbardziej kamieniste i o największych przechyleniach. 

Wschód.


W połowie naszej drogi zaszliśmy do wiejskiej hacjendy na śniadanie. Na powitanie wyszła nam dziesięcioosobowa rodzina i tuzin krówek pasących się w zagrodzie. Zostaliśmy zaproszeni do kuchni, czyli klaustrofobicznego pomieszczenia z miejscem na ognisko i garnek. Gospodyni zaparzyła nam czaju i poczęstowała ziemniaczaną sałatką. Zjedliśmy to z nieodłącznym cziabatti i próbowaliśmy popić lhassi (coś w rodzaju maślanki), ale nie dało rady. Dziwny kwaśny posmak nie pozwalał na zrobienie grzeczności gospodyni i wylądowało za zagrodzeniem. W międzyczasie obserwowaliśmy jak to panowie dumnie doglądają pracę córek gospodyni. Akurat była pora na karmienie krówek i dwóch owieczek. Z łatwością przenosiły ciężary w wiadrach na głowie, dzięki czemu, plus niesamowitej urodzie, z pewnością wygrałyby niejeden konkurs na miss, przynajmniej gminny.

Owcarze.

Parzenie czaju.

Miss Gminy.

Na pół etatu.

Pobierane myto (ciastka) przez najmłodszych mieszkańców.

Buszująca.

Buttu.

Pasterka.

Buttu i jego cyrk.

Himalayas!


Jeszcze wodospad, kolonia małpia, wiejskie dzieci i suszenie trawy na drzewach. Poobcierane stopy, ale wreszcie po sześciogodzinnej wędrówce znów Rishikesh i jego tęczowi mieszkańcy. Dodając jeszcze fakt, że to właśnie tutaj Beatlesi wpadli na kilkumiesięczną odnowę i to właśnie tutaj napisali większość utworów do Białego Albumu, miejsce te obrosło legendą. Stolica jogi i przytułek dla zagubionych obcokrajowców, którzy zarastają brudem i brodami w poszukiwaniu nirwany. Mnóstwo tam zbłąkanych Amerykanów i Anglików poszukujących sensu życia w literaturze pod znamienitymi tytułami Freedom albo How to live? Pałaszują wegańskie przysmaki kiełkowe przesuwając palcem po swoich tabletach. Komicznie wyglądają w workowatych szmatach i z najnowszym kompletem Apple'a. Jabłuszko wygląda ekologicznie, a harmonia to podstawa. Gdzie się podziali współcześni hipisi? Chowają się w zakamarkach gangesowych wiosek, bo tu właśnie się pisze Białe Albumy!

Ostatni przystanek- Haridwar, skąd mieliśmy wracać do Delhi. Miał być tylko trasą przelotową, ale doczytaliśmy w przewodniku, że warto zatrzymać się przy pewnym moście na Gangesie, aby doświadczyć hinduistycznej ceremonii pożegnania słońca. Przystanęliśmy na bosaka z kilkutysięcznym tłumem i tuż po 18.30 mistrzowie ceremonii rozpoczęli kołysać tłum skandując hasła, które odbijały się echem po wodzie. Bardzo szybko zrobiło się ciemno i można było dojrzeć jasne punkciki na rzece, czyli puszczane przez wyznawców kwiatowe latarnie (liście złożone w łódkę, wypełnione kwiatami i światłem lampki). Do tego dzwony, śpiewy, kastaniety i trans tłumu. Magiczne.
Vany hinduskie.

Próba wbicia się w tłum.

Chill out to podstawa!

HIV, trąd, dżuma, co kto woli.

Haridwar to hinduska Częstochowa, gdzie pielgrzymi przyjeżdżają wykąpać się w życiodajnej rzece. Wszyscy, bez wyjątku, wierzą w uzdrowicielskie walory Gangesu i w baniakach, butelkach i czym tym tylko się da przewożą wodę do swoich stron. Na swojej drodze spotkaliśmy ledwie kilku turystów- nie-Hindusów, więc byliśmy atrakcją. Oprócz ciągłego przyglądania się "niecziapatym", byliśmy rozrywani do zdjęć z hinduskimi rodzinami. Najśmieszniejsze jest to, że stawali do zdjęcia i chcieli się fotografować, choć nie mieli ze sobą aparatu. Przez kilka minut można było poczuć się jak Gwiazda Tańca Na Lodzie, ale do tej pory nie rozumiem skąd to zaciekawienie.

Fryzjer, golenie przed ceremonią.


Powrót bez większych przygód- tym razem planowo po siedmiogodzinnej podróży. Jedynym ciekawym epizodem było poranne wyjście z autobusu i osaczenie nas przez taksówkarzy i rikszarzy. Chcieliśmy od razu udać się do metra, ale obstawali przy tym, że pierwszy kurs jest dopiero o 6.30. Udało nam się dojść do metra bez ich pomocy i ustawiliśmy się w kolejce czekających na otwarcie stacji. 5.07 wsiedliśmy do wagonu i... do domu!

poniedziałek, 19 marca 2012

Kolorowe jarmarki


Temperatura dochodzi już do 35 stopni, a jak podśmiechują się Hindusi, to dopiero marzec. Powoli kończą się chłodne poranki i zaczyna piekiełko.

W tą właśnie przyjemną aurę wybrałam się na zwiedzanie centrum Delhi. Trudno określić, co jest takim europejskim rynkiem, ale padło na Rajiv Chowk, niegdyś zwane przez Brytoli Cannaught Place. Za przewodnika wzięłam sobie sąsiada Hindusa i bez grubszego planu kręciliśmy się po tym rondzie.

Wszystkiego w brud (dosłownie).

CP jest zbudowane wokół ronda, na styl francuskich placów, od których słonecznie odchodzą ulice. Niestety oprócz zadbanego ogrodu w środku ronda, reszta to kolorowe jarmarki i bazary. Każda strona jest rozkopana kilka razy i zamknięta dla przechodniów. Często więc trzeba iść wzdłuż ulicy walcząc z ruchem ulicznym. Wątpliwa przyjemność. Samo CP to szereg białych kolonialnych budynków z arkadami i prostą, ale elegancką zabudową. Została ona jednak przeinterpretowana przez Hindusów i zatraciła swój urok. 


Od Rajiv Chowk poszliśmy do Indian Gate- łuku triumfalnego, ich dumy i symbolu narodowego.  Wokół tego boiska, tysiące pikników i bazarków. Wata cukrowa, baloniki, branzoletki, henna itp. Każdy metr zagospodarowany przez krykiecistów. Na gazetach piknikują wielodzietne rodziny, podtrzymując grillowe ogniska. Bonus- akwenik wodny do pływania na rowerach wodnych i wszystkim co unosi się na powierzchni. Nie, nie ma żadnych limitów- kto ma ochotę dołącza i w swój chaotyczny sposób taplają się, co chwilę uderzając o siebie.  Limonkowy napój dla ochłody i dalej!
Limonkarze, oczywiście ze szklanką wielokrotnego użytku.
Z Praveshem, prawie Wenecja.

Partia krykieta.
Wycieczka szkolna. Co tam Indian Gate!?
Balonika?

Kolejnym przystankiem jest Festiwal Filmów UE zorganizowany przez British Council w swojej siedzibie. Każdy kraj UE był reprezentowany przez jeden film. Niech wybór polskiego reprezentanta będzie tylko zmotywowane brakiem budżetu- "Maraton Tańca". Przefim.  My trafiliśmy na holenderskiego "Sunny Boya" z tematyką holocaustu i imigracji afrykańskiej- ciemna plama dla Ciapatych.

Z centymetrową warstwą brudu i zdobyczą kolacyjną- momos z kapustą, rzodkiewką i innymi korzeniami wreszcie w domu. Lubię Cię Delhi, ale dla czego jesteś takie męczące?

sobota, 17 marca 2012

Moje cztery kąty



Nie było wody, to teraz nie ma światła. Jakby ktoś tam na górze nie chciał, aby mieszkańcom było za dobrze. Kawę chcę, a nie zaparzę. I co robić? Szklanka wody, niech będzie. Moja maszyna do pisania daje sobie dwie godziny życia- muszę jakoś dać radę.

Z ziomkami.

Weekendy tak naprawdę nie różnią się od tygodnia. Całe życie towarzyskie i tak cały czas przenosi się na dwór. Jak oni wytrzymują w tym skwarze? Ja o wiele bardziej wolę przyjemny chłód swojej kuchni, gdzie siedząc po hindusku opieram się o klasycystyczne kolumny, które wspierają mój sufit.

Nie ma prądu, ale jest woda. Sikh i jego cztery kółka.

Moje mieszkanie to absurd za absurdem. Być może nie jestem w stanie jako nieciapata zrozumieć jego funkcjonalności, ale bardzo się staram. Przechodząc ulicą naszej kolonii nie widać okien (a więc uprzedzając pytanie- nie ma firanek). Do tej pory mam wątpliwości, czy ten bezokienny model mieszkalny jest sprawką pijanego okrutnego architekta czy dobrodziejstwem. Mieszkałam raz w pokoju bez okien (okno wchodziło do drugiego pokoju) i nie wspominam tego dobrze. Brak światła i świeżego powietrza sprzyja nocnym potworom. Tutaj brak okna zewnętrznego to chyba jednak premedytacja pełną ciapatą gębą. Bo jak wytrzymać w 40- stopniowym upale, kiedy słońce wdziera się przez każdą szczelinę? Mamy zatem okna wewnętrzne w każdym pokoju, które to wychodzą na wlot- komin (1mx1m szczelina między pokojami) i przez to cień jest cały dzień. Ściany, choć cienkie, zapewniają niższą temperaturę w pomieszczeniach i może też chronią przed widokiem na uliczny śmietnik. Szkoda, że nie przed hałasem ani obiadem sąsiada. U nas świeże powietrze ma stały dostęp przez okno kuchenne, które to jest zasłonięte jedynie moskitierą. Tak więc, sztuczne światło non stop dopinguje naturalne. Kolejnym absurdem są trzy krany przy zlewozmywaku, dwa rozumiem- ale po co trzeci? Na wodę średniociepłą? I ostatnim dziwactwem są kłódki zamiast zamka. Wszyscy tutaj mieszkają zamknięci prowizorycznymi drzwiami na kłódkę. Ale mocowanie na kłódkę ma też każdy pokój. Czesko.

Albinoska?

Dopiero co wróciłam z „miasta” i zaryzykowałam spróbowanie ulicznego jedzenia jadłodajni, którą to mijam każdego dnia. Znów zapominam o wszystkich standardach higienicznych, be-ha-pe, ha-dwa-o. Za dwa złote dostaje sześć pierogów olbrzymów, wyglądających jak po zbójnicku. To nic, że mucha jednak siada i że zapakowane w gazetę. Widzę, że dzieci szefa kuchni i kucharzyna jedzą żwawo, więc i ja się skusiłam. Potem na deser odbezpieczony granat i mandarynki na przegryzienie piekielnych przypraw. Take-away bez żadnych kompleksów.



Światło wróciło- jesteśmy uratowani. Nie wiem, kto głośniej krzyknął z radości- ja czy uliczne przedszkole.

Praca czyni wolnym

Sobota, wreszcie weekend, co nie jest tak oczywiste dla 90% czynnych zawodowo. Większość moich kolegów z pracy ma jednodniowy niedzielny weekend. Nie dość, że spędzają po 9-10 godzin w pracy (przerwy i nadgodziny niepłatne) to jeszcze 6- dniowy cykl pracy. Daje to łącznie 6x8h=48h (wersja optymistyczna). Zatem włączając dojazdy, przerwy kawowe i na lunch, przeciętny Hindus w mojej firmie spędza około 11-12 godzin poza domem.

Praca i praca...


Właśnie. Moja firma- AAPNA Infotheek z burżujskim dopiskiem Pvt. Ltd. to ambitny zespół tworzący software na rynek amerykański i brytyjski. Trzydzieści par rąk w czterech pokojach klika dzień i noc (są też nocne zmiany), aby wyrobić deadline. W tym ja- the only white in the village. No może nie jedyna- mamy jeszcze jedną Francuzkę w ciąży, która to z racji swojego błogosławionego stanu wykonuje pracę z zacisza swego domu.

Zespół oczywiście zdominowany przez panów, ale mam dziesięć koleżanek, które nie ustępują w kodzeniu, diznajnowaniu i menadżerowaniu. Mój pokój to osiem stanowisk komputerowych ustawionych w podkowę. Proporcja 3-5. W centrum znajduje się meeting room,  gdzie spotykamy się na przerwę kawową i lunch. Trzy pozostałe pokoje należą do developerów, szefostwa i projekt menadżerów. Najważniejszą osobą w firmie jest Sandaman, który jest naszą kawiarką. W Indiach, z racji tego, że firma cateringowa byłaby dużym wydatkiem, bardzo popularnym stanowiskiem jest kawiarka/ kawiarz (?). Nasza kawiarka jest baryłkowatym serdecznym panem z sumiastym wąsem. Codziennie serwuje kawę i herbatę, dowozi lunch i częstuje przekąskami. Sandy, jak go nazywam, nie zna niestety angielskiego, ale z racji tego, że jest moim ziomkiem (mieszka w Sultanpur) dogadujemy się bez słów.

Ironman.

Przerwa na lunch, tak bardzo wyczekiwana, trwa mniej więcej pół godziny i jest dla mnie kulinarnym wyzwaniem. Mimo zamawiania najbardziej łagodnych potraw i tak moje gruczoły łzowe nie dają rady. W standardzie dostaje się cztery miseczki wypełnione- ryżem, cziabati, warzywnym gulaszem i warzywami w przyprawach. Można się najeść i oczywiście popróbować różnych innych zakąsek, bo Hinduski częstują się wzajemnie wszystkim co mają, tworząc stół otwarty. A więc z grzeczności próbuję, wszystkiego, co fabryka dała i popijam hektolitrem wody. Moje reakcje na chilli i inne przyprawowe mieszanki bawią resztę towarzystwa, choć za każdym razem obiecują, że tym razem nie będzie spicy. Cziabatowe placki tworzą dobry balans, aby się nie udusić tą dawką piekła.

Po lunchu obowiązkowy dla branży IT spacer, aby rozruszać odrętwiałe stawy. Mocno się wyróżniam w otoczeniu dziesięciu orientalnie ubranych kobiet sięgających mi do ramion. Czuję się jak na planie bollywoodzkiej produkcji, kiedy zaczynają puszczać z komórek swoje (s)hity. W międzyczasie nauczą mnie paru nowych słów.

Powrót do pracy i najgorsze cztery godziny do końca, kiedy to postgastrofaza mocno spowalnia myślenie i przysypiam na wpół leżąco.

Katazajna! (tak to ja) Marketing należy do Ciebie. Chcemy nawiązać współpracę z przynajmniej trzema firmami w ju-kej. Zrób duży buzz i ogarnij to.”

Tak, dołączam do drużyny azjatyckich ofensorów, którzy bez pardonu atakują Europę bezkonkurencyjnymi cenami. Chcesz stronę, zrobię stronę, 100 stron, domena plus adres i mail gratis. Wbrew początkowemu wrażeniu, praca wydaje się być ciekawa, szczególnie ze względu na dużą samodzielność i kreatywność. Zdobyć trzech developerów na rynku europejskim, łatwo? Na pewno nie, biorąc pod uwagę czterocyfrową liczbę podobnych outsourcingowych dostawców w regionie, które zażarcie walczą o swoją niszę na Zachodzie.
Wstępem do pojęcia hinduskiego modelu pracy, była autorska przypowiastka mojego szefa:
„Jeśli powiesz jakiemukolwiek Europejczykowi, aby nalał 10 szklanek do połowy, to on to zrobi. U Hindusów 7 szklanek będzie napełnionych do połowy, 2 do pełna i jedna rozbita.”

Granat, limonka a może melon?

Ciągle dla mnie trudne do pojęcia, dlaczego pewne proste reguły współżycia w społeczeństwie sprawiają im takie problemy. Choćby ruch uliczny. Mając ulice, które w nielicznych przypadkach nie ustępują polskim standardom- na trzypasmówce tworzą cztery rzędy samochodów. Czekając kulturalnie w kolejce do metra, kiedy wagon się otwiera i tak każdy pcha się nie bacząc na to, gdzie stoi. Dlaczego hinduska godzina trwa trzy? I tak bez końca.

Po rozmowie z Francuzką z mojej firmy doszłyśmy do wniosku, że w Indiach trzeba zapomnieć o tym, skąd się jest, czy w jakim standardzie się żyło. Trzeba zacząć wszystko od początku z wielkimi pokładami cierpliwości i wyrozumiałości. Nie ma wody? Trudno. Spóźnia się. No to co. Drące się dzieciaki i wyjące psy. Kup sobie stopery. Kupiłam- trzy pary.

środa, 14 marca 2012

Boisko bezdomnych


Droga do pracy jest jak uliczne safari. Nie mieszkam w najbardziej reprezentatywnej dzielnicy Delhi i pewnie wiele Hindusów wolałaby, aby obcokrajowcy omijali takie miejsca. Gwar zaczyna się od samego rana, kiedy to punktualnie o 6.30 zaczyna szczekać pies- na pewno ten sam każdego dnia! Dostał etat na nadwornego koguta. Moja cygańska dzielnica zaczyna się każdego dnia od przejścia przez uliczny jarmark. O 7.30 kupcy różnej profesji wystawiają swoje dobrodziejstwa: od glinianych garnków, wiader czy ręczników po cebule i limonki. Jednak widać pewną logiczną prawidłowość- cukiernicy i limonkarze wstają najpóźniej, a piekarze najwcześniej.

Od 7.00 do 22.00 non stop.

Idąc tym nieswoim deptakiem po lewej mijam plac śmieciowy, po którym buszują świnia maciora z młodzieżą prosiaków w liczbie trzech i dwie święte krowy- jedna na placu, druga na ulicy. Hierarchia jest oczywista. Nawet psy nie próbują zabierać świętym ich jedzenia, złożonego w hołdzie, tylko czekają na swoją kolej, albo po prostu przekopują ten placyk po raz setny w poszukiwaniu- nawet nie wiem czego. Obok spacerują ptaki przypominające wrony i też wygrzebują swoją dolę.

Znajdź świnki trzy. Recycling.

A propos hierarchii, Shweta- koleżanka z pracy, powiedziała mi, że w tradycyjnych społecznościach do tej pory jedząc posiłek, najpierw cziabati dostaje święta, potem zasiada rodzina i resztki zostawia się psom, bo kotów nie z lokalizowałam. Nie miałyby szans w tej psiej dzielnicy, choć psy są z przymusu weganami.

Życie toczy się normalnie. Dzieci maszerują do szkoły, jedne w szkolnych mundurkach, inne w tym, co było w szafie. Mijając je odpowiadam na dziesiątki Hi! i wszyscy mają radochę- łącznie ze mną, przybijając piątki. Nie umiem przejść obok nich obojętnie.

Każda ręka się przyda.



Kręta uliczka prowadzi do drogi głównej, na którą wjeżdżają busiki szkolne i inne, całkiem przyzwoitej klasy auta. Żeby przebić się przez ten gwar, oczywiście trzeba co chwilę trąbić na wszystko, co się rusza. Przejeżdżają kilka centymetrów od przechodniów. Uwaga na stopy!

Przejażdżka metrem i wychodząc już wiem, co mnie czeka. Polny placyk otoczony metrowym murkiem codziennie jest okupowany przez pewną społeczność, tworzącą swoje integralne ghetto. Rodziny o przekroju wielopokoleniowym siedzą pod wiaduktem metra i wykonują leniwie podstawowe czynności życiowe. Około pięćdziesiąt osób patrzy tępo w przestrzeń i czeka- na co? Wyglądają jak reprezentanci innego gatunku ze średnią wzrostu półtora metra i niesamowicie wychudzoną drobną sylwetką. Chyba nigdy w życiu nie widziałam takiej nędzy. Cały swój dobytek w workach, przypominających te na namiot, przywiązują do drzew i tak koczują nieodłącznie ze stadem psów i wszy. Dzieci zawinięte częściowo w brudne szmaty, mają za zabawki przewalające się śmieci. Biegają na boso po ulicy, grając w ganianego. Dzieci, jak każde inne na świecie. Zawszone włosy, czarne ręce i nogi. Nie zapomnę kilkuletniej dziewczynki, która miała na sobie tylko spódnicę do kostek podciągniętą pod pachy, a na głowie czarno- białą skorupę z pozlepianych włosów. I te czarne przeogromne oczy mierzące każdego przechodnia, sto par takich oczu. To chyba do tej pory najgorszy obraz z Delhi. Czy coś można zrobić oprócz litości?

Najbiedniejsi tutaj rozkładają namioty na wolnych terenach przy rzece. Urządzają je tym, co znajdą. Widać takie baraki, kiedy przejeżdżam metrem za centrum. Wątpię, żeby Boisko Bezdomnych dysponowało czymś takim. Przecież do życia wystarczy kawałek ziemi i nieba, może kilka cziabati. Każda dzielnica ma swojego Slumdoga, szkoda, że nie milionera.

poniedziałek, 12 marca 2012

Pierwszy dzień w pracy i sto kontroli osobistych

Wreszcie w domu z obolałymi stopami. Znów nienawidzę poniedziałków!

Jazda godzinna metrem z mojego Sultanpur do Janak Puri nie była najgorsza, zwłaszcza, że mam ten przywilej bycia panią. Panowie muszą gimnastykować się w przepełnionych sobą i fetorem wagonach. Panie mają wydzielony jeden (na około 10 wagonów) i jest tam więcej miejsca oraz większe prawdopodobieństwo by usiąść. Więc staję w miejscu na peronie zaznaczonym na różowo i mogę przynajmniej oddychać  nad resztą w ciasnym wagonie- wzrost czasem jednak się przydaje. W godzinach szczytu Hindusi po angielsku stoją w kolejkach (!) do wejścia metra i specjalni upychacze gwiżdżąc decydują, kiedy wagony się zapełnią. Słyszałam o tym w Japonii i Chinach, ale tu też mają takowych.


Święte z sąsiadem.

Z innych nie-codziennych rzeczy- bramki kontrolne na każdej stacji, co jest wyjątkowo uciążliwe szczególnie w godzinach szczytu. Osobne dla kobiet i mężczyzn. Prześwietlenie bagażu i można iść dalej, mijając na naszej stacji żołnierza, który dosłownie chowa się z karabinem maszynowym za workami z piasku. Wygląda to jak stan wojenny, albo miejskie safari.

Jak w pracy? Tak, jestem The only white in the village. Z trzydziestu imion pamiętam sześć i mojego szefa. Śmieszni są ciapaci (a propos czyżby etymologia tego terminu pochodzi od nazwy ich chleba- cziapati?). Moje biuro mieści się w takiej większej wilejce. Nie nie- żadne drapacze chmur i szklane domy. W czterech średnich pokojach są porozdzielane zespoły programistów, designerów czy tam developerów i ja zielona, która to patrzy jak kodzą. Dzień spędzony na nudnym induction, które można było streścić w godzinę. Zjadłam dużo dziwnych rzeczy, po których czuję się nieźle, w tym ich dziwny napój , very healthy, very z dodatkiem naturalnego błonnika- w smaku jak słodka mąka z wodą i solą- niekoniecznie.

Handel na kółkach, bo mobilność to podstawa!

Ale akcją dnia była wyprawa do supermarketu w Pacific Mall czyli delhijskiej Dominikańskiej, gdzie jak pełnokrwista galerianka poczułam się jak w domu. Oczywiście kontrola musi być. Sklep jak sklep, ale za to po wyjściu pewna dziewczynka mnie zatrzymała. Pomyślałam, że zbiera na cziapati, ale mimo tego, że w cywilu miała obstawę żołnierzy i kazała mi pokazać paragon! Rzadko je biorę i oczywiście musiałam wszystkie zakupy powyciągać i jak cieć szukać po torbie i reklamówkach. W końcu dostała i długo prześwietlała moją czarną reklamówkę i w końcu przybiła paragon jak sprawna bileterka.

Wojna pakistańsko- hinduska pod flagą biało czerwoną!

niedziela, 11 marca 2012

Ulice, psy i pierwsza impreza

Delhi, Delhi... Drugi dzień i już wreszcie wiem, jak trafić do swojego mieszkania. Nie jest to tak oczywiste, bo po co nadawać ulicom imiona? Zbiór kilkunastu uliczek, przy których mieszkam to Sultanpur Colony. Numer 212, ale czy kogoś to interesuje? Ciekawe czy mają listonoszy? Kilka skrętów w prawo i lewo w bliźniaczo do siebie podobne ulice o zabudowie, z której chyba tylko surrealiści byliby dumni. Wygląda to jakby każdy postawił dom według własnego projektu i budżetu. Rękami dzieci, żon i psów.

Jak już wspominałam przeludnienie nie jest wymysłem, a tam gdzie ludzie, tam i psy. Choć to kundle, wszystkie wyglądają bardzo podobnie, jakby z jednej matki. Wypłowiałe i wychudzone labradora, wilczura i wyżła. Kręcą się za przechodniami, a w godzinach słonecznych śpią na jezdni. Są jakby na haju, nie szczekają i nie są agresywne. Skoro psiny włóczą się po ulicach samopas jak święte krowy, to chyba znak, że w dzielnicy się powodzi. Świetnie się kamuflują i radzą w tej dżungli. Nie chcę wiedzieć, co jedzą.

Nie, nie są biedne!
Po wczorajszej imprezie w knajpie Bromfy jestem pełna uznania dla hojności  gospodarzy- drinki i hinduskie jadło za ładny uśmiech i nieciapatą skórę. Klimat, którego nie powstydziłby się Wrocław czy zaryzykuję- Berlin. Jak się dowiedziałam, to nie jedyna sobotnia stołówka dla obcokrajowców. Więc w sobotę nie gotuję! Była muzyka i dj w miarę profesjonalny, który kulturalnie zakończył zabawę i odciął muzykę o 1 w nocy. Policjanci sugestywnie podjechali pod lokal i nie trzeba było pytać, czym może skończyć się złamanie prawa- imprezowanie po 1.00. No i nocne wracanie autorikszą, w którym pobiliśmy rekord wejścia w 8 osób, ale na bardzo krótkim odcinku. Wiatr we włosach i właściwie wszędzie. Prędkość maksymalna 40 km/h i zwrotność roweru. Dla osób z chorobą motoryzacyjną- gwóźdź do trumny i lepiej nie wsiadać.



Jeszcze jakoś podświadomie boję się wyciągać aparat, ale już niedługo się przełamię i obiecuję kilka brudnych fot. Czas spać, jutro do pracy nierodacy!


Chałupy welcome to!

Lot planowo, bez pośpiechu opuściłam terminal. Są dumni z nowego lotniska, więc wyłożyli je całe dywanem.  Każdy kąt pilnuje dzielny wojownik Alibaba, a reszta za szklaną ścianą bardzo europejska.

Powracając do oczekiwań co do AIESECa wiedziałam, że się nie zjawią, więc tylko poinformowałam ich, że czekam godzinę i idę- po piętnastu minutach dostałam odpowiedź, że bardzo przepraszają, ale niestety nie dadzą rady mnie odebrać. Więc pre- paid taxi- pan z sumiastym wąsem wypisał mi rachunek i z nim udałam się do stanowiska 39, przy którym stało z dziesięciu chłopa gotowych by mnie zawieść choćby do Tybetu.


Dostałam w przydział niedorobinego ciapatka i przygoda się zaczęła. A przed wyjazdem pytałam cztery razy- "Do you know where to go?". Jak się później okazało ich znajomość angielskiego ograniczyła się do yes i no, plus money. Jedziemy, jedziemy. Ciapak co chwilę podkreśla swoje męstwo trąbieniem na rowery, krowy i dzieci. Robi kilka kółek i co chwilę dzwoni do szefa z pytaniem, jak jechać. Sultanpur to może nie centrum miasta, ale ma swoją stację metra, więc to nie mikroskopijna ulica-wymysł.
Traffic.

Wyciągnęłam swój przewodnik z rozkładem metra w Delhi i tłumaczę jak krowie na rowie, ale załamałam się, kiedy mój kierowca czytał mapę do góry nogami! Kolejne kilkanaście minut jazdy w przeciwnym kierunku i już nie wytrzymałam kiedy wylądowaliśmy na jakimś zadupiu, a mój szofer oświadcza, że to tu (potwierdzają to  jacyś przechodnie kiwając głową na Sultunpuri, a nie Sultanpur!). Dosyć mocno skoczyło mi ciśnienie, kiedy jeszcze podliczyłl mi bagaże i kazał dopłacić. Wtedy właśnie zadzwoniłam do swojego szefa i kolejne pół godziny kierowca krążył po Delhi, tym razem z pomocą na słuchawce. Ostatecznie szef kazał mu podwieźć mnie do siebie i po miłej kawie z ciastkiem to już jego szofer odwiózł mnie na miejsce. Jednym słowem masakra. Wiedziałam, że to standard, ale jakoś tak wszystko gładko szło, że liczyłam, że mnie ominie.

No ale szczęście w nieszczęściu, miałam za darmo dwugodzinną objazdówkę po mieście. Jeszcze zaskoczyłam siebie, bo w tym ferworze wzięłam od kierowcy rachunek i domyśliłam się, że przez to nie zostanie rozliczony z mojego kursu. Bardzo dobrze- oszustwo tępimy brzytwą! Egzamin zdany.

Panorama Sultanpur.

Jestem już na miejscu w bardzo hinduskiej dzielnicy, ale w bloku wynajmowanym przez wielu obcokrajowców. Zaraz idę sprawdzić towarzystwo, bo wybieramy się na miasto, gdzie w jednej z knajp obcokrajowcy mają jedzenie i picie for free. Akcja dokarmiania maskotek.
Atmosfera mocno erasmusowa, więc idziemy w tany.