poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Święto Pracy



Święto Pracy obchodzi się tu codziennie, jak sama nazwa wskazuje- pracując. O majowym długim weekendzie nawet nie ma co marzyć. Mój pierwszy dzień wolny ustawowy przewidziany jest na sierpień. W górę ręce, podbić kartę, towarzysze! Marszem majowym do pracy!

Pierwszy przystanek na porannej drodze- stacja metra. Każda kolejna kontrola osobista utwierdza patrol z mojej stacji metra, że jednak nie jestem terrorystką i nie wysuwam żadnych żądań, oprócz niższej temperatury. Jednak, co jakiś czas dla przerwania rutyny żołnierze prześwietlając moją torebkę, znajdują coś ciekawego i każą pokazać, aparat, wodę w butelce czy netbooka. Tak, to tylko atrapy dla zmylenia wroga. Skoro co drugą stację słychać komunikat o tym, by uważać na takie przedmioty, jak termos, tranzystor i reklamówka, a edukujące plakaty przypominają o niebezpieczeństwie, to rzeczywiście coś czyha za rogiem.
Zdarza się, że kontrole są pomocne, jak dzisiaj, kiedy ciężarna pani żołnierz zauważyła przy kontroli osobistej, że mam rozpięty rozporek "Zip, ma'am". Kontrola przyzwoitości z mojej strony nie zakończona sukcesem, ale dziękuję!

Ukryta terrorystka

Tak więc kolejny dzień idąc do pracy, czuję się jak w stanie wojennym, gdzie wszystkie strategiczne punkty zajęli mundurowi. A ja po cichu na palcach w stronę firmy, gdzie po weekendzie czeka mnie niemała niespodzianka. Boisko, przez które skracałam sobie drogę do pracy, zostało w kilka dni zamurowane. Trzy metry- nie przeskoczę. Tempo z jakim zabrali się za roboty budowlane pobiło wszelkie rekordy. Cegły palą  się w rękach kilkunastu młodych chłopców, którzy z dużą wątpliwością są pełnoletni. Po eksmisji bezdomnych spod wiaduktu metra, boisko wieje pustką i czyżby szykowało grunty na kolejną galerię czy hotel? Może do końca swojego pobytu się dowiem- z takim tempem- do czerwca powinni tynkować.

Nie lubie poniedzialkow, wtorkow i srod

Jest już po wyborach lokalnych, więc nie muszą się aż tak spinać. Dwa tygodnie temu wszystkie osiedla malowali na kolory pierwotne a trawę na zielono, walcowano ulice i wywożono śmieci. Autobusami wypełnionymi rozentuzjazmowanym tłumem skandowano hasła wyborcze, wieszcząc kto wygra. Rekordem robót drogowych w tym czasie było położenie asfaltu na drodze do mojej pracy. Odcinek stumetrowy został odświeżony w ciągu kilku godzin przez dwóch majstrów. O 9.00 potykałam się jeszcze o nierówną nawierzchnię, a wracając do domu oczy cieszył czarny, rozgrzany asfalt. Można? Można! Zamiast chińskich kontrahentów budowlanych, Polacy powinni pomyśleć o zatrudnieniu tutejszych- hinduska fantazja bije na głowę słowiańską i chińską razem wzięte. 

Z okazji majowego weekendu, składam wszystkim szczere wyrazy zazdrości.




Weekend w UK

Mówią na mieście, że do Rishikesh się wraca i to nie raz. Znów weekend z kolorowymi dziećmi Gangesu, ale po drodze kilka innych atrakcji w niemniej barwnych kolorach tęczy.

Wyjazd z Delhi w czwartek wieczorem (tak tak, wydłużony weekend na żądanie) Miejsce odjazdu bliżej określone, ale jak to bywa w Indiach nic nie jest tak oczywiste, jakby mogło się wydawać. Już przy wcześniejszej wycieczce wiadomo było, że miejsce odjazdów i przyjazdów autobusów prywatnych przypomina szukanie toru 9 i 3/4. Tak więc z godzinnym wyprzedzeniem byliśmy na miejscu- stacji metra od której to mieliśmy dojechać autorikszą do przystanku. 


Pytając dziesięciu hinduskich kierowców, z każdą chwilą wątpiliśmy, czy uda nam się zdążyć. Dziesięć osób i tyle samo teorii. Pytali nawet o markę autokaru, a chęci pomocy nie można im było odmówić. Jednak, kiedy zamiast na przystanek autobusowy, dojechaliśmy na terminal kolejowy kwadrans przed odjazdem naszego autokaru, atmosfera co raz bardziej się zagęstniała. Wreszcie sprawdzony sposób- telefon do agencji, by wytłumaczył kierowcy, jak ma tam dojechać- i tym razem nie zawiódł. Poruszanie się po wieczornych zakamarkach północnego Delhi- tylko dla mocno wprawionych lub z przewodnikiem. Albo z kaukaskim kolegą, który towarzyszył mi w podróży- Muradem.

Jesteśmy już w autobusie- klasa sypialniana, niby więcej komfortu, ale łóżka zaprojektowane na rozmiar S i 160cm wzrostu. Pełen autokar, komarowa uczta i jedziemy po znanej drodze w kierunku Rishikesh, a właściwie jej bezdrożach, bo hinduscy kierowcy spokojnie mogliby bez większych emocji startować w wyścigu Paryż- Dakar.

Droga do Rishikesh, ale my skręcamy w Dehradun, czyli stolicę Uttarkhandu (dla ułatwienia UK). Po siedmiu godzinach turbulencji wreszcie można rozprostować nogi. Dehradun to spore zatłoczone miasto, które niewiele różniło się od przeciętnej delhijskiej dzielnicy, z przydługimi ulicami, przy których nie kończą się stragany. Po angielskich czasach pozostały właściwie tylko ronda. Stolica UK więc nie powaliła na kolana, ale i tak głównym punktem zainteresowania była tybetańska dzielnica kilka kilometrów od centrum miasta. 








Dotarliśmy tam nieprzyzwoicie wcześnie- około 7.00. Społeczność tybetańska powoli budziła się do życia i po długich poszukiwaniach pukając od drzwi do drzwi, udało nam się znaleźć śniadaniowe jadło. Przyjęła nas przeurocza para Tybetańczyków i po kilku nieporozumieniach udało się zamówić omleta i kawę. Angielski znało tylko menu. Godzina w uroczej dzielnicy wystarczyła na zobaczenie świątyń i posągów buddy. Wszystko w podobnym stylu, bez nadęcia hinduskiego, ale złoto musi być!

Więcej pomysłów na zagospodarowanie czasu w Dehradun nie było, więc znaleźliśmy rikszę a potem taksówkę do Mussoorie czyli hinduskiego Zakopanego. Sam wjazd do miasteczka budzi respekt przy stromych podjazdach i ciągle wyskakujących zwierzątkach różnej maści. Samobójcze krowy, osły i małpy. Noga kierowcy cały czas na hamulcu, a żołądek podróżnych nieustannie ściśnięty.




Mussoorie przywitało kiczowatymi krupówkami i swoiskim hinduskim jadłem, przy ulicach wijących się ciasno i mocno pod górę. Tu znów obrazki znane z innych miejsc, gdzie za kilka rupii można wypolerować buty, zrobić hennę czy zjeść kukurydzę. 









Na szczęście wynagrodzeniem za półgodzinne wspinanie się pod górę był przepiękne himalajskie widoki z panoramą na Dehradun- miasto, które zdecydowanie lepiej wygląda z perspektywy kilkudziesięciokilometrowej. Pan z lupą w stanie rozkładu, zaprosił nas do obejrzenia panoramy miast i gór. Co prawda wyuczoną formułką, ale z zacięciem prymusa- pierwszoklasisty, zaciekawił średnioimponującymi zabytkami. W pobliżu kilka świątyń i budynków po angielskiej kolonizacji, które można spotkać na każdym kroku w Delhi czy innych północnych miastach. 








W Mussoorie wybraliśmy się na kilka punktów widokowych, aby nacieszyć oczy nieco przymglonymi Himalajami, a potem wieczór spędzić jak z rodzicami nad morzem- gry, zabawy i łakocie. Znaleźliśmy zagłębie gier komputerowych z naszego wczesnego dzieciństwa, które to zostały poddane recyclingowi pewnie już piąty raz. Kolejny przystanek tego łańcucha- Kambodża? Strzelanki, wyścigi samochodowe i inne wirtualne marzenia z dzieciństwa za kilka rupii do spełnienia- co prawda sprzęt dwudziestoletni trochę zawodził, ale jeszcze grał!

Następnego dnia rano, kierunek Rishikesh, gdzie wypróbowaliśmy coś, co nie miało prawo się poruszać- lokalny autobus z klimatem (nie mylić z klimatyzacją). Przy większych zakrętach adrenalina podskakiwała, ale frajda z jechania ogórkowym wrakiem, statkiem-nemo była większa. Po godzinnej jeździe witają nas wreszcie tęczowe dzieci Rishikesh, poruszając się w rytm sobie znanej melodii, spaleni nie tylko słońcem. Ganges jest, świątynia też i dwa ruchome mosty strzeżone przez małpiatki przed niewiernymi. Aby dojść do centrum musieliśmy przejść dobre kilka kilometrów wzdłuż Gangesu, co było przyjemne, ale przy palącym słońcu niemiłosiernie się dłużyło. Po drodze hinduskie pielgrzymki i mnisi- żebracy rażący swoimi jaskrawopomarańczowymi przepaskami. 




Nic nowego- turyści znów wmieszani w medytujący tłum, zasłaniając indoeuropejską skórę dzianinami z trzeciej czy czwartej ręki (współczynnik wtajemniczenia- im bardziej zniszczone, niedoprane i podziurawione- tym wyższe stadium). Zamówiliśmy rafting na niedzielę i znów udało się znaleźć hotel z nieprzyzwoicie niską ceną, przy świetnej restauracji z izraelskim jedzeniem. Nie przez przypadek ta kuchnia, bo po anglosasach to jedna z najliczniejszych grup odwiedzających Indie, czego dowodem była czwórka blondwłosych Żydów spotkanych tam właśnie. Hordy młodych Izraelitów podróżuje głównie po służbie wojskowej, wydając w ten sposób swoją kilkutysięczną odprawę na.

Oprócz anglosasów i wspomnianych synów Izraela, mnóstwo Rosjan, których spotkaliśmy nieraz na drodze. Jednak nici z pijackiego stereotypu, bo siła ich wtajemniczenia w hinduizm była spora a niechęć do alkoholowych używek jeszcze większa. Pogawariliśmy.

Kolejnego dnia- rafting- choć drugi raz podobna trasa, tak samo zachwycił metrowymi przechyleniami, pięknym górskim kontrastem i niesamowicie orzeźwiającą wodą, w której czystość chcę ciągle wierzyć. Mijając po drodze Sikhów kąpiących się w życiodajnym Gangesie i oddającym się porannej pudży (modlitwie), nie ma się wątpliwości, że to święte miejsce. Odkryłam wreszcie tajemnicę ich turbanów i co takiego tam skrywają. Okazuje się, że owszem- jak można się było spodziewać- włosy, ale jakie! Sikhowie nigdy ich nie ścinają (podobnie jak brody), wierząc w ich życiodajną siłę. Zatem logika, że im starszy Sikh, tym większy turban, w stu procentach potwierdzona.





Wieczorny powrót do Dehradun i znów sypialnianym autokarem do Delhi, które o czwartej rano obudziło niadającym się opisać smrodem siarkowodorowym. Czy to miliony rozkładających się jajek na tych rubieżach, czy ubojnia zwierząt? Straszne są przedmieścia Delhi ze swoimi wysypiskami śmieci, nad którymi niczym sępy złowrogo krążą myszołowy i pasą się bogu-ducha-winne prosięta. Powietrze znów przesycone smogiem i pyłem- tak, jesteśmy na miejscu i za kilka godzin powrót do miejskiej rutyny.

środa, 18 kwietnia 2012

Strażnicy nieporządku

Można odnieść wrażenie, że Indie to kraj militarno- policyjny, gdzie na jeden metr kwadratowy przypada jeden mundurowy. Tak jest przede wszystkim na Północy, gdzie z wiadomych względów szeregi są bardziej zwarte w obawie przed złym bratem- Pakistanem. Ubrani w wypłowiałe uniformy dobrze się kamuflują, w zakurzonym mieście pilnując nieporządku.

Problem służb mundurowych to przede wszystkim korupcja, która ma swoje niemałe uzasadnienie w niedofinansowaniu (skąd my to znamy?). Przeciętny hinduski krawężnik zarabia około 400zł za co musi wyżywić całą rodzinę. Nie muszę dodawać, że ryzykuje codziennie swoje życie na służbie, ale jest to dosyć istotne z uwagi na liczbę spraw, chaos i powszechne bezprawie. To jak zatrudnić ekipę sprzątającą do uporządkowania czynnego śmietniska. Ich rolą nie jest już więc pilnowanie porządku, a koordynowanie tego bur..balaganu.
Dochodzi więc do patologii, w które ciężko uwierzyć. Jedna z nich- historia Paritosha sprzed dwóch lat, w którą bardzo trudno było mi uwierzyć. Wyjechał swoim samochodem poza Delhi i niestety miał pecha, bo podczas wyprzedzania został trafiony w lewy bok. Sprawca uciekł, ale nie miało to najmniejszego znaczenia, bo Paritosh i tak chciał uniknąć jakichkolwiek konfrontacji, szczególnie z policją w roli głównej. Zatrzymał pojazd na poboczu, by oszacować straty i miał pecha, bo został zauważony przez patrol. Policjanci bez kozery poinformowali go o tym, że kilka kilometrów dalej doszło do wypadku, w któym ucierpiał mężczyzna i że opis samochodu zgadza się z passatem Paritosha. Oczywiście w kolizji, w której on ucierpiał, nie było pozostałych ofiar, szczególnie po strony sprawcy, bo jechał zdecydowanie większym autem dostawczym.

Szopka się zaczęła. Pojechali na komisariat, w którym to zaczęto przesłuchanie. Pokazano Paritoshowi zeznania świadków i ofiary oraz kazano podpisać papiery potwierdzające jego winę. W pokoju przesłuchań nie było nikogo oprócz dwóch policjantów, którzy co chwilę wychodzili, aby się skonsultować. Jak w Procesie Kafki zmontowano dowody i co najgorsze- ofiarę. Po godzinie przyprowadzono świetnie spreparowany koronny dowód. Głowę ofiary owinięto bandażem i pobrudzono czerwoną farbą. Sprawca, dowód, ofiara, świadkowie i paragraf- wszystko gotowe. Paritosh przyjmował wszystko ze spokojem, ale nie dlatego, że był niewinny, a dowody wręcz absurdalne, ale, że trzymał asa w rękawie. Chyba nie trudno się domyśmić, co było kartą przetargową- wysoko postawiony w policji wuj. Policjanci zamarli, kiedy usłyszeli nazwisko i szybko pozamiatali wszystkie dowody pod rozkładające się biurko, wycofano oskarżenia i przede wszystkim wyproszono ofiarę, który nawet nie próbował się sprzeciwiać i potulnie opuścił pokój, bo przecież jeszcze dzisiaj kilka ról do odegrania. Dostał etat policyjnego fantoma, ciekawe czy trupa zagrałby tak samo przekonująco. Koniec szopki.

To przykład posunięcia się do totalnej skrajności. Na co dzień policjanci korzystają bez umiaru ze swoich przywilejów- nie płacą za jedzenie, kiedy stołują się na mieście. Korzystają z usług ulicznych rzemieślników. Na każdego mają co najmniej jednego haka- niepłacenie podatków. Tak, podatki płaci się policji- ryczałtem. Ile mandatów tak naprawdę spływa do państwowej kasy? Pewnie okazałoby się, że Indie sa bardziej praworządne niż Niemcy w policyjnych statystykach. Możnaby mnożyć podobne przykłady, ale trudno mi jest ich oceniać. Bo wiem, że ich zmiany trwają czasami po kilka dni bez przerwy, że nie mają wakacji, żadnych dodatkow, podwyżek, premii, bonów świątecznych. Nic. Czy to nie frustrujące? Większość policjantów i żołnierzy to migranci z okolicznych wiosek, gdzie i tak nie znaleźliby żadnej pracy. Stąd taka determinacja, by jednak tutaj wiązać koniec z końcem.

Skoro tyle złego już padło, to dla osłodzenia wizerunku, dodam, że mimo tego, że co dziesiąty mówi po angielsku- zawsze chętnie pokażą drogę. I kolejna historia potwierdzjąca, że nic tu nie jest czarno- białe. Kolega Niehindus wracał pewnej soboty samotnie z imprezy. Niestety znajomi go zostawili nie dość, że samego, to jeszcze w stanie mocno nietrzeźwym. Po zamknięciu klubu zmierzał do domu i dalej historia się urywa. Został obudzony przez parę policjantów na ulicy, gdzie leżał nieprzytomny z rozwaloną skronią. Tym razem nie było świadków ani ofiar. Hinduscy mundurowi pomogli koledze wstać i chcieli zabrać na pogotowie. Jednak tętniący w żyłach alkohol i adrenalina pozwoliła koledze odmówić i podnieść się o własnych siłach. Policjanci zamówili dla niego rikszę i pogrozili kierowcy, by nie skasował za dużo za ofiarę ulicznej agresji.

Panowie policjanci, lepiej was mijać na drogach I co najwyzej pytac o droge.

Melodramat w Roorkee- epilog

Prezenty, prezenty. Bez tego ślub się nie obejdzie. Dostała Panna i Pan, ale i ja! Jako Ciotka z Ameryki zaopatrzono mnie w kilka gadżetów, w tym pieniądze. Broniłam się rękami i nogami, bo co, będą mi Indianie płacić? Za co? Czego ode mnie chcą!? Po długich negocjacjach pojęłam, że, jak nie wezmę to się obrażą. Ale, że ja się obrażę, to nikogo nie obchodzi. Ich jest więcej, kropka.
Ołtarzyk z ofiarami i prezentami w pokoju Panny Młodej
Czwórka moich opiekunów i przyzwoitek
Panna Młoda przeddzień ślubu, schowana pod kocem

Parze Młodej na każdym kroku dawano drobne, wciskano za kołnierz, do kieszeni. Jak najmniejszy nominał- 10ki i 20ki. Setki cegiełek pieniędzy złożone jak mafijne dolary, gdzieś tam przewijały się po kątach. Ja też zarobiłam i nie wiem, czy to łapówka czy pierwsza rata za moją rękę.

Oprócz pieniędzy stosy słodyczy i najdrobniejszych religijnych statuetek. Tradycja hinduska nakazuje, by za każdym razem odwiedzając przygotowujących się Młodych do ślubu przynieść ze sobą choćby malutki upominek. Stąd łatwo policzyć, że przeciętny wujek- Hindus odwiedzający ich codziennie, raczej nie zainwestuje w złoto ani żelazko. Ciastka są ok.

 Ale chlebem też człowiek żyje, więc najeść można się było na każdym kroku, bo szanujący się Hindus ma spiżarnię jak dla gwardii narodowej, a w tych dniach jak dla trzech. Jednak większość posiłków pochodziła z zewnątrz. Catering na takim samym poziomie, co w Polsce, może nawet chętniej zamawiany. Bo jeśli można za kilka złotych kupić pana ciapaka do klepania placków na zamówienie, to po co się męczyć i tracić czas?

Dla niektórych to była uczta życia- nie dla mnie
Na zmywaku

Niestety większość dań była podawana w plastikowych kubeczkach czy garnuszkach. Mimo tego, że panowie sprzątający uwijali się z kubłami, większość śmieci i tak lądowała gdzie popadnie. To nie był parkiet za sto tysięcy, ale niewygodnie się chodzi między resztkami, dzieci, brzydko, śmierdzi- nie, nikogo w tych rejonach to nie interesuje. Przyzwolenie społeczne. Wyraźnie zadowolony jedynie pies przybłęda, który wylizuje talerze. Pewnie uczta życia, patrząc na wychudzoną sylwetkę. Za firankową kotarą na tyłach, w ukropie uwijali się z talerzami na zmywaku dwaj chłopcy. Tylko, że bez bieżącej wody i bez światła. Smacznego!

Wieści już chodzą po mieście, że Panna Młoda zadowolona po nocy poślubnej. Chwała! A Pan Młody? Podobno nie uciekł.
My ciapaki

Henna powoli schodzi z rąk i teraz wygląda, jak nieudolne bazgroły dziecka. Nikt się jednak nie śmieje, bo minie jak katar- do następnego ślubu.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Melodramat w Roorkee


Wesele! O niczym innym nie myślałam w piątek w pracy. Spakowana, gotowa, jedziemy! Ale ale jeszcze nie koniec przygotowań. Pojechać z gołymi rękami? Nie wypada!

Zatem henna na ręce była gwoździem programu piątkowego. Richa z mężem Paritoshem zawieźli mnie do niecodziennego salonu piękności. Niepozorni panowie dwaj, różniący się od rikszarzy lepszą fryzurą i wyprasowaną koszulą, rozgrzewali już hennę na nasz widok. Sprawdzeni przez Richę, więc siadam na krzesełku na przeciwko artysty- hennisty, pod chmurką, na rogu ulicy. Richa kładzie rękę na jego kolanie, więc ja też mam? Nieco skonsternowana, (że tutaj, że kto i że jak?) przekonałam się, że wszystko jest pod kontrolą po pierwszych hennowych zawijasach. Brązowy płyn wyciskali z rożka jak krem na tort manewrując swobodnie i precyzją. Przyjemne chłodne uczucie. Po zabiegu chcę jeszcze zostać, aby mi tę skorupę ztarli, ściągnęli, ratunku! Niestety zakaz kąpania się przez pół doby i niczego nie dotykać przez dwie godziny. Wzorek od palca wskazującego do nadgarstka wart jednak poświęcenia. Prawa ręka z wariacją na temat słoneczka, a lewa trąby powietrzne. Tygodniowy tatuaż gotowy.

Kolacja była rajdem po ulicznych restauracjach, dzięki czemu poznałam cztery nowe przekąski, ale rachunek za ten wybryk był dosyć wysoki. Wierząc od miesiąca w swój żelazny żołądek, dostałam ostrego kuksańca. Lekcja pokory, której rekonwalescencja trwa do dzisiaj. Nieco to pokomplikowało moje weekendowe plany, ale nie o tym, nie o tym!

Wyruszyliśmy z domu  o świcie, aby uniknąć porannych korków. Pięciogodzinna droga autostradą biegnącą przez wszystkie możliwe wsie i miasteczka. Autostrada, po której przebiegają co sto metrów piesi i krowy, po której trzeba rywalizować o miejsce z traktorami, rikszami i transformersami (tak nazwałam na swój użytek odkryty rodzaj pojazdu). Transformersy to, jak mi wytłumaczył Paritosh, tranzystory (wytwarzające energię przy małych lub średnich domostwach), obudowane częściami innych aut. Quasi -auta bez tablic rejestracyjnych, papierów i wielu innych atrybutów samochodowych. Ale jeździ i z pewnością niejeden koń ukryty pod maską. Kreatywne bestie. I to tylko Polak potrafi?

Zajechaliśmy przed południem do rodziców Richy, którzy mieszkają w dzielnicy bardzo podobnej do mojej, więc poczułam swojskość klimatu. Chcieli mnie witać wszystkim, co mają w spiżarni, ale zakaz kulinarny pozwalał jedynie na ryż z lekkim dhal (rodzaj przecierki z warzyw strączkowych). Niesamowicie klimatyczne mieszkanie bardzo ciepłej i religijnej rodziny.

 Wieczorem wraz z bratem i Paritoshem udaliśmy się na zapowiadającą się niewinnie przejażdżkę po mieście. Roorkee to w ponad 50% część handlowa, więc 3/4 mieszkańców żyje ze swoich sklepików mniejszych lub większych. Może promil zagubionych turystów. Wszystkie ulice bliźniaczo do siebie podobne i miejsca w których po kilkunastu metrach traci się poczucie orientacji przestrzennej- ja na szczęście zwiedzałam zza przedniej szyby.

Zajechaliśmy na chwilę po Richę, która namówiła nas na spotkanie wieczorne w gronie Panny Młodej i jej rodziny. Dom przystrojony jak Amerykanie mają w zwyczaju na Boże Narodzenie- lampki z każdej strony zwisające leniwie z dachu. Część rodziny już biesiaduje na tarasie, reszta w środku krząta się i szuka przekąsek. Zajechaliśmy, kiedy bębniarze rozgrzewali się przed występem, wystukując afrykańskobrzmiące rytmy. Rodzina przywitała nas bardzo ciepło, szczególnie ze względu na to, że traktują Richę jak członka własnej rodziny. Kilka serdecznych Namaste! i choć nie zostaliśmy na bębniarski show, nie wróciliśmy od razu do domu. W głowie Panny Młodej i Richy narodził się groźny pomysł - aby spotkać się tej nocy z Panem Młodym.

I tu mała przerwanie akcji dla wyjaśnienia powagi sytuacji. W Indiach aranżowane małżeństwa rządzą się swoimi surowymi zasadami, które są przestrzegane przez religijną część społeczeństwa. Przed i po ślubie, wszystko ma swój czas i określone miejsce. Kilka dni przygotowań do wesela to maraton różnych obrzędów, które są przekazywane z matki na córkę i ojca na syna. Dzień przed ceremonią panna młoda i pan młody świętują w swoim rodzinnym gronie. Widzieli się raz przy zaręczynach i do ślubu nie powinni się już więcej widzieć. A już na pewno nie w wigilię zaślubin! Przyłapanie na gorącym uczynku rodzi poważne konsekwencje dla obojga- łącznie z odwołaniem uroczystości.

Wracając więc do realizacji Mission Impossible, zabraliśmy Pannę Młodą do siebie, wymyślając wymówkę, w którą nie zostałam wtajemniczona. Odjechaliśmy kilometr dalej, gdzie już czekał Pan Młody z obstawą przyjaciela w aucie. Dokonaliśmy szybkiego transferu i wymieniliśmy rubasznego drużbę za przeraźliwie zlęknioną Pannę. Amit i Sneha spotkali się drugi raz w życiu. Młoda Para miała kilkanaście minut dla siebie i tylko przyjazd policji kazał interweniować i skrócić ich spotkanie. Znów krótka piłka i Panna Młoda z powrotem na naszym tylnim siedzeniu, chyba jeszcze bardziej przerażona niż przedtem. Porwanie udane, zakładając, że nie było w pobliżu jakiegoś życzliwego sąsiada lub rodziny. Sneha powróciła do swojego domu, by cieszyć się ostatnim dniem w rodzinnych stronach.

Niedziela i od rana ceremoniom nie za dość! Wyjechaliśmy do Pana Młodego i jego rodziny około południa. Tym razem w jednej z sal budynku sporego koledżu, Pan Młody otoczony wiankiem rodziny i przyjaciół odbierał prezenty ze strony bliskich swojej wybranki. W świetle reflektorów i fleszy musiał kosztować wszystkich specjałów, przymierzać prezenty i zliczać zebrane pieniądze.

Dziesiątki spojrzeń skierowanych w mężczyznę ubranego w garnitur i białe nakrycie głowy, który to posłusznie i z uśmiechem na twarzy krok po kroku wypełnia kulturowy scenariusz. Pod koniec kłania się do stóp swoim najbliższym i pozuje do zdjęć. Amit czuł się swobodnie i bez wątpliwości można było rozpoznać, kto tego dnia będzie królem ceremonii.

Relacja na żywo
Pan Młody zbiera prezenty i gratulacje...
... za co bardzo jest wdzięczny


Kolejny przystanek- znów dom Panny Młodej, idealnie na czas. Sneha schowana pod kocem w swoim pokoju, czeka aż zbierze się rodzina do bliźniaczo podobnego obrzędu, w którym uczestniczyliśmy wcześniej u Pana Młodego. Głównie żeńska część rodziny zbiegła się w kuchni i rozsiadła na cienkiej jasnej dzianinie, wokół Panny Młodej. Bez fleszy i dużego rozmachu rytuał rozpoczął się od dostarczenia przez posłańca walizki z prezentami od rodziny Amita. Śpiewy i bębny wybijały rytm przymierzania podarowanej biżuterii, kosmetyków i słodyczy. Z każdą minutą Sneha coraz bardziej uginała się pod ciężarem naszyjników, bransoletek, chust, kolczyków, pierścionków, szminki... Choć to radosny rytuał, raził potężny smutek Snehy, która nie wytrzymała i kilka razy zaszlochała wraz z matką. Nie mogłam tego zrozumieć, dlaczego płacze w tak radosny dla niej dzień. I to nie były łzy radości. Powodów sto. Następnego dnia o tej porze będzie spakowana i gotowa do odjazdu ze swoim mężem. Sneha jest wystraszona nową sytuacją, z którą będzie musiała się pogodzić za kilkanaście godzin. Po dwudziestu siedmiu latach mieszkania z rodziną, wyjedzie do Amita, by zamieszkać z jego- jednak nie w ukochanym Roorkee, a sto razy większym Delhi. Płacz jest więc usprawiedliwiony i podobno ma miejsce za każdym razem, kiedy dziewczę zostaje wydane. Bardzo wzruszające.

Ostatni dzień wolności- "wieczór panieński"




Kilka kółek nad głową Panny Młodej, aby się powodziło

Babcią już niedługo!


Wieczór i główna część tygodniowego programu- wesele. Zaproszeń wysłanych około sto z dopiskiem "z rodziną", co zmienia całkowicie statystykę i każe mnożyć przez co najmniej przez pięć. Pół tysiąca gości to przeciętnie, bez nadmiernej rozrzutności. Wita nas przygotowana "sala" wielkości połowy boiska do piłki nożnej, zagrodzona zwiewnymi zasłonami, ale z odkrytą górą. Dookoła zajmujący najmniejszy skrawek panowie zaopatrujący w setki różnych hinduskich dań. Wszystko przygotowywane na zamówienie, żywy niekończący się szwedzki stół.

W środku
I na zewnątrz
Hinduska "chleb i sól"



W sąsiednim budynku Sneha czekająca w obstawie żeńskiej części familii. Cisza, spokój i napięta atmosfera. Panna Młoda wyglądająca jak księżniczka z Baśni 1000 i jednej nocy, siedziała milcząc z kamienną twarzą. Mimo kilogramowego makijażu i biżuterii na twarzy (ponad trzy godziny u kosmetyczki), nie sposób było nie zauważyć jej niesłabnącego zdenerwowania. Wszelkie próby rozluźnienia napięcia nie miały najmniejszego sensu, bo nie przynosiły nawet cienia szczerego uśmiechu na jej twarzy. Sneha- dziewczyna na co dzień uśmiechnięta i pogodna, zamieniła się w kamienny posąg. Atmosfera się ożywiła, kiedy zabrakło na chwilę prądu. Spadek napięcia, tylko chwilowy i wszelkie nadzieje Panny Młodej, że może jeszcze nie dzisiaj, zostały rozwiane po niecałym kwadransie. Powróciliśmy do sceny głównej, mocno popędzani przez kobietę- herod, która poczuła się na siłach, by wcielić w rolę reżysera tego melodramatu. Jej krzyki były tak przekonujące, że obudziły Pannę Młodą i orszak, który to miał z nią iść. Nie było aniołków sypiących płatki kwietne, ani druhenek ciągnących welon. Zamiast tego sześciopak rosłych Hindusów oddelegowanych do niesienia nad Snehą wypleciony metrowy różany wianek. Panna Młoda musiała w jego asyście wejść na salę, gdzie czekał Pan Młody.
Bling bling girls
Sneha
Panna Młoda pod siecią z kwiatów idzie na rzeź
Długo oczekiwane spotkanie
Wymiana wieńców
Czas dla fotoreporterów
...i dziennikarzy


Za chwilę poniosą ją windą do nieba. Znów flesze i gwar gości, którzy niecierpliwią się, by zobaczyć parę razem. Amit czekał niecierpliwie na małżeńskim podeście i gdy tylko Sneha się zjawiła wyszedł do niej i pomógł z wejściem. Małżonkowie wymienili się kwiecistymi wiązankami i fotografiom nie było końca. Nie muszę dodawać, że nastrój Panny Młodej nadal był na pograniczu płaczu i próby ucieczki. Scena, kamery, setki świadków i dwie gwiazdy wieczoru, które tak skrajnie różnie przeżywały te dni.

Po ceremonii weselnej, Sneha jeszcze na chwilę wróciła do siebie, by w gronie najbliższych wypłakać się nie ostatni raz. Małżeństwo, uwaga, ratunku, pomocy! Dobrze, że już nie byłam tego świadkiem, bo co ja wiem?

Czas pożegnać Roorkee z niesamowitym doświadczeniem ogromnej hinduskiej gościnności i serdeczności. Być tak blisko tych wszystkich wydarzeń, w większości niedostępnych dla "obcych" to ogromny przywilej. Świat, do którego zostałam wprowadzona tylnymi drzwiami, kontrasty euforii i bólu- to już za mną. Kolejny bagaż, po którym zostały wzorzyste ręce i kilka upominków, bez których nie wypuściliby mnie do domu.