poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Weekend w UK

Mówią na mieście, że do Rishikesh się wraca i to nie raz. Znów weekend z kolorowymi dziećmi Gangesu, ale po drodze kilka innych atrakcji w niemniej barwnych kolorach tęczy.

Wyjazd z Delhi w czwartek wieczorem (tak tak, wydłużony weekend na żądanie) Miejsce odjazdu bliżej określone, ale jak to bywa w Indiach nic nie jest tak oczywiste, jakby mogło się wydawać. Już przy wcześniejszej wycieczce wiadomo było, że miejsce odjazdów i przyjazdów autobusów prywatnych przypomina szukanie toru 9 i 3/4. Tak więc z godzinnym wyprzedzeniem byliśmy na miejscu- stacji metra od której to mieliśmy dojechać autorikszą do przystanku. 


Pytając dziesięciu hinduskich kierowców, z każdą chwilą wątpiliśmy, czy uda nam się zdążyć. Dziesięć osób i tyle samo teorii. Pytali nawet o markę autokaru, a chęci pomocy nie można im było odmówić. Jednak, kiedy zamiast na przystanek autobusowy, dojechaliśmy na terminal kolejowy kwadrans przed odjazdem naszego autokaru, atmosfera co raz bardziej się zagęstniała. Wreszcie sprawdzony sposób- telefon do agencji, by wytłumaczył kierowcy, jak ma tam dojechać- i tym razem nie zawiódł. Poruszanie się po wieczornych zakamarkach północnego Delhi- tylko dla mocno wprawionych lub z przewodnikiem. Albo z kaukaskim kolegą, który towarzyszył mi w podróży- Muradem.

Jesteśmy już w autobusie- klasa sypialniana, niby więcej komfortu, ale łóżka zaprojektowane na rozmiar S i 160cm wzrostu. Pełen autokar, komarowa uczta i jedziemy po znanej drodze w kierunku Rishikesh, a właściwie jej bezdrożach, bo hinduscy kierowcy spokojnie mogliby bez większych emocji startować w wyścigu Paryż- Dakar.

Droga do Rishikesh, ale my skręcamy w Dehradun, czyli stolicę Uttarkhandu (dla ułatwienia UK). Po siedmiu godzinach turbulencji wreszcie można rozprostować nogi. Dehradun to spore zatłoczone miasto, które niewiele różniło się od przeciętnej delhijskiej dzielnicy, z przydługimi ulicami, przy których nie kończą się stragany. Po angielskich czasach pozostały właściwie tylko ronda. Stolica UK więc nie powaliła na kolana, ale i tak głównym punktem zainteresowania była tybetańska dzielnica kilka kilometrów od centrum miasta. 








Dotarliśmy tam nieprzyzwoicie wcześnie- około 7.00. Społeczność tybetańska powoli budziła się do życia i po długich poszukiwaniach pukając od drzwi do drzwi, udało nam się znaleźć śniadaniowe jadło. Przyjęła nas przeurocza para Tybetańczyków i po kilku nieporozumieniach udało się zamówić omleta i kawę. Angielski znało tylko menu. Godzina w uroczej dzielnicy wystarczyła na zobaczenie świątyń i posągów buddy. Wszystko w podobnym stylu, bez nadęcia hinduskiego, ale złoto musi być!

Więcej pomysłów na zagospodarowanie czasu w Dehradun nie było, więc znaleźliśmy rikszę a potem taksówkę do Mussoorie czyli hinduskiego Zakopanego. Sam wjazd do miasteczka budzi respekt przy stromych podjazdach i ciągle wyskakujących zwierzątkach różnej maści. Samobójcze krowy, osły i małpy. Noga kierowcy cały czas na hamulcu, a żołądek podróżnych nieustannie ściśnięty.




Mussoorie przywitało kiczowatymi krupówkami i swoiskim hinduskim jadłem, przy ulicach wijących się ciasno i mocno pod górę. Tu znów obrazki znane z innych miejsc, gdzie za kilka rupii można wypolerować buty, zrobić hennę czy zjeść kukurydzę. 









Na szczęście wynagrodzeniem za półgodzinne wspinanie się pod górę był przepiękne himalajskie widoki z panoramą na Dehradun- miasto, które zdecydowanie lepiej wygląda z perspektywy kilkudziesięciokilometrowej. Pan z lupą w stanie rozkładu, zaprosił nas do obejrzenia panoramy miast i gór. Co prawda wyuczoną formułką, ale z zacięciem prymusa- pierwszoklasisty, zaciekawił średnioimponującymi zabytkami. W pobliżu kilka świątyń i budynków po angielskiej kolonizacji, które można spotkać na każdym kroku w Delhi czy innych północnych miastach. 








W Mussoorie wybraliśmy się na kilka punktów widokowych, aby nacieszyć oczy nieco przymglonymi Himalajami, a potem wieczór spędzić jak z rodzicami nad morzem- gry, zabawy i łakocie. Znaleźliśmy zagłębie gier komputerowych z naszego wczesnego dzieciństwa, które to zostały poddane recyclingowi pewnie już piąty raz. Kolejny przystanek tego łańcucha- Kambodża? Strzelanki, wyścigi samochodowe i inne wirtualne marzenia z dzieciństwa za kilka rupii do spełnienia- co prawda sprzęt dwudziestoletni trochę zawodził, ale jeszcze grał!

Następnego dnia rano, kierunek Rishikesh, gdzie wypróbowaliśmy coś, co nie miało prawo się poruszać- lokalny autobus z klimatem (nie mylić z klimatyzacją). Przy większych zakrętach adrenalina podskakiwała, ale frajda z jechania ogórkowym wrakiem, statkiem-nemo była większa. Po godzinnej jeździe witają nas wreszcie tęczowe dzieci Rishikesh, poruszając się w rytm sobie znanej melodii, spaleni nie tylko słońcem. Ganges jest, świątynia też i dwa ruchome mosty strzeżone przez małpiatki przed niewiernymi. Aby dojść do centrum musieliśmy przejść dobre kilka kilometrów wzdłuż Gangesu, co było przyjemne, ale przy palącym słońcu niemiłosiernie się dłużyło. Po drodze hinduskie pielgrzymki i mnisi- żebracy rażący swoimi jaskrawopomarańczowymi przepaskami. 




Nic nowego- turyści znów wmieszani w medytujący tłum, zasłaniając indoeuropejską skórę dzianinami z trzeciej czy czwartej ręki (współczynnik wtajemniczenia- im bardziej zniszczone, niedoprane i podziurawione- tym wyższe stadium). Zamówiliśmy rafting na niedzielę i znów udało się znaleźć hotel z nieprzyzwoicie niską ceną, przy świetnej restauracji z izraelskim jedzeniem. Nie przez przypadek ta kuchnia, bo po anglosasach to jedna z najliczniejszych grup odwiedzających Indie, czego dowodem była czwórka blondwłosych Żydów spotkanych tam właśnie. Hordy młodych Izraelitów podróżuje głównie po służbie wojskowej, wydając w ten sposób swoją kilkutysięczną odprawę na.

Oprócz anglosasów i wspomnianych synów Izraela, mnóstwo Rosjan, których spotkaliśmy nieraz na drodze. Jednak nici z pijackiego stereotypu, bo siła ich wtajemniczenia w hinduizm była spora a niechęć do alkoholowych używek jeszcze większa. Pogawariliśmy.

Kolejnego dnia- rafting- choć drugi raz podobna trasa, tak samo zachwycił metrowymi przechyleniami, pięknym górskim kontrastem i niesamowicie orzeźwiającą wodą, w której czystość chcę ciągle wierzyć. Mijając po drodze Sikhów kąpiących się w życiodajnym Gangesie i oddającym się porannej pudży (modlitwie), nie ma się wątpliwości, że to święte miejsce. Odkryłam wreszcie tajemnicę ich turbanów i co takiego tam skrywają. Okazuje się, że owszem- jak można się było spodziewać- włosy, ale jakie! Sikhowie nigdy ich nie ścinają (podobnie jak brody), wierząc w ich życiodajną siłę. Zatem logika, że im starszy Sikh, tym większy turban, w stu procentach potwierdzona.





Wieczorny powrót do Dehradun i znów sypialnianym autokarem do Delhi, które o czwartej rano obudziło niadającym się opisać smrodem siarkowodorowym. Czy to miliony rozkładających się jajek na tych rubieżach, czy ubojnia zwierząt? Straszne są przedmieścia Delhi ze swoimi wysypiskami śmieci, nad którymi niczym sępy złowrogo krążą myszołowy i pasą się bogu-ducha-winne prosięta. Powietrze znów przesycone smogiem i pyłem- tak, jesteśmy na miejscu i za kilka godzin powrót do miejskiej rutyny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz