Droga do pracy jest jak uliczne
safari. Nie mieszkam w najbardziej reprezentatywnej dzielnicy Delhi i pewnie
wiele Hindusów wolałaby, aby obcokrajowcy omijali takie miejsca. Gwar zaczyna
się od samego rana, kiedy to punktualnie o 6.30 zaczyna szczekać pies- na pewno
ten sam każdego dnia! Dostał etat na nadwornego koguta. Moja cygańska dzielnica
zaczyna się każdego dnia od przejścia przez uliczny jarmark. O 7.30 kupcy
różnej profesji wystawiają swoje dobrodziejstwa: od glinianych garnków, wiader
czy ręczników po cebule i limonki. Jednak widać pewną logiczną prawidłowość-
cukiernicy i limonkarze wstają najpóźniej, a piekarze najwcześniej.
Idąc tym nieswoim deptakiem po lewej
mijam plac śmieciowy, po którym buszują świnia maciora z młodzieżą prosiaków w
liczbie trzech i dwie święte krowy- jedna na placu, druga na ulicy. Hierarchia
jest oczywista. Nawet psy nie próbują zabierać świętym ich jedzenia, złożonego
w hołdzie, tylko czekają na swoją kolej, albo po prostu przekopują ten placyk
po raz setny w poszukiwaniu- nawet nie wiem czego. Obok spacerują ptaki
przypominające wrony i też wygrzebują swoją dolę.
A propos hierarchii, Shweta- koleżanka
z pracy, powiedziała mi, że w tradycyjnych społecznościach do tej pory jedząc
posiłek, najpierw cziabati dostaje święta, potem zasiada rodzina i resztki
zostawia się psom, bo kotów nie z lokalizowałam. Nie miałyby szans w tej psiej
dzielnicy, choć psy są z przymusu weganami.
Życie toczy się normalnie. Dzieci
maszerują do szkoły, jedne w szkolnych mundurkach, inne w tym, co było w
szafie. Mijając je odpowiadam na dziesiątki Hi!
i wszyscy mają radochę- łącznie ze mną, przybijając piątki. Nie umiem przejść
obok nich obojętnie.
Kręta uliczka prowadzi do drogi
głównej, na którą wjeżdżają busiki szkolne i inne, całkiem przyzwoitej klasy
auta. Żeby przebić się przez ten gwar, oczywiście trzeba co chwilę trąbić na
wszystko, co się rusza. Przejeżdżają kilka centymetrów od przechodniów. Uwaga
na stopy!
Przejażdżka metrem i wychodząc już
wiem, co mnie czeka. Polny placyk otoczony metrowym murkiem codziennie jest
okupowany przez pewną społeczność, tworzącą swoje integralne ghetto. Rodziny o
przekroju wielopokoleniowym siedzą pod wiaduktem metra i wykonują leniwie
podstawowe czynności życiowe. Około pięćdziesiąt osób patrzy tępo w przestrzeń
i czeka- na co? Wyglądają jak reprezentanci innego gatunku ze średnią wzrostu
półtora metra i niesamowicie wychudzoną drobną sylwetką. Chyba nigdy w życiu
nie widziałam takiej nędzy. Cały swój dobytek w workach, przypominających te na
namiot, przywiązują do drzew i tak koczują nieodłącznie ze stadem psów i wszy.
Dzieci zawinięte częściowo w brudne szmaty, mają za zabawki przewalające się
śmieci. Biegają na boso po ulicy, grając w ganianego. Dzieci, jak każde inne na
świecie. Zawszone włosy, czarne ręce i nogi. Nie zapomnę kilkuletniej
dziewczynki, która miała na sobie tylko spódnicę do kostek podciągniętą pod
pachy, a na głowie czarno- białą skorupę z pozlepianych włosów. I te czarne
przeogromne oczy mierzące każdego przechodnia, sto par takich oczu. To chyba do
tej pory najgorszy obraz z Delhi. Czy coś można zrobić oprócz litości?
Najbiedniejsi tutaj rozkładają namioty
na wolnych terenach przy rzece. Urządzają je tym, co znajdą. Widać takie
baraki, kiedy przejeżdżam metrem za centrum. Wątpię, żeby Boisko Bezdomnych
dysponowało czymś takim. Przecież do życia wystarczy kawałek ziemi i nieba,
może kilka cziabati. Każda dzielnica ma swojego Slumdoga, szkoda, że nie milionera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz