poniedziałek, 26 marca 2012

Rishikesh i jego tęczowe dzieci.

Po czterdziestogodzinnym tygodniu klepania w klawiaturę wreszcie nadszedł tak bardzo oczekiwany weekend. Piątek dłużył się niemiłosiernie, by wreszcie dać początek wyprawie do Bramy do Bogów (Gateway to Land of Gods), czyli jedziemy do Rishikesh!

Z Gustavo, moim brazylijskim towarzyszem podróży, wybraliśmy autobus. Nocna ponad sześciogodzinna jazda nie napawała optymizmem, ale była nadzieja, że się chociaż trochę zdrzemniemy. Ruszyliśmy punktualnie o północy z dworca w Starym Delhi. O tej porze nie należy ono do najprzyjemniejszych. Nietrudno potknąć się o bezdomnych zajmujących każdy skrawek chodnika i pobocza. Jako, że byliśmy jedynymi turystami o tej porze, w naszą stronę wychylała się fala rąk proszących o rupie lub coś do jedzenia. Rikszarze ciągle tarasowali nam drogę, abyśmy skorzystali z ich usług. Bardzo ciężka kilkusetmetrowa przeprawa przez obraz nędzy, który nie widuję po drugiej stronie rzeki, a tym bardziej w swojej dzielnicy.

Tak, ruszyliśmy punktualnie z autobusem zapakowanym do ostatniego zmechaconego miejsca (o dziwo były numerowane!). Krzykliwe różnopokoleniowe towarzystwo już na wejściu zaczęło rozpieczętowywać swoje wałówki, tworząc wybuchową mieszankę słodko- kwaśną. Ale ruszyliśmy punktualnie (!) naszym traktorem. Nadzieja na to, że uda się przespać legła w gruzach już po kilku pierwszych kilometrach- hałas silnika, chrapanie współpodróżnych i drogi, (przy których polskie są niemieckimi autostradami) to razem na pewno ze sto decybeli plus turbulencje godne bieszczadzkiego ciągnika. Wieś się bawiła, ale na szczęście nie śpiewała.

Po tym ekstremalnym offroadzie, o dziwo, zajechaliśmy dwie godziny wcześniej niż planowano. Byliśmy przed wschodem słońca, więc ciężko było cokolwiek dojrzeć w tych ciemnościach- przede wszystkim, czy jesteśmy u celu naszej podróży. Jako nieliczni wysiedliśmy w Rishikesh, więc dziesięć razy dopytywaliśmy się, czy ten skwerek to na pewno Droga do Bogów. Tak to właśnie tu. Zasiedliśmy na kawę przy hinduskim kiosku ruchu, ale zamiast kawy dostaliśmy jej tanią podróbę- ćwierć łyżeczki Nescafe z odrobiną mleka. Nie dało kopa, ale trzeba było ruszać.

Nad Gangesem powitał nas wschód słońca i kilku odważnych kąpiących się mnichów. Z czasem, jak się zaczęło rozjaśniać, Rishikesh nabierał swojego uroku. Idąc wzdłuż koryta rzeki, co chwilę spomiędzy drzew wychylały się małpy i rajskie niebieskie ptaki. Wreszcie małpy! Tyle o nich tutaj słyszałam! Były dosłownie wszędzie, wmieszając się w tłum mieszkańców i rywalizując z psami o przestrzeń życiową. Były dosyć płochliwe, choć zdarzały się okazy bardziej oswojone i to najczęściej przez lokalnych bezdomnych. Jedni oddają swoje ostatnie cziapati psom, inni ptakom, a jeszcze inni małpom. Poniżej przykład jednej z takich przyjaźni.

Każdy bezdomny ma swoją małpę.
Monitoring w Rishikesh.

Stolica jogi.

Polski akcent.

Nie sposób przejść obojętnie.

Małpie medytacje.

Po kilkunastominutowym spacerze wzdłuż Gangesu, spotykając co dziwniejsze okazy małp i pokrewnego gatunku- człowieka, wreszcie dotarliśmy do centrum Rishikesh. Wszystko było pozamykane oprócz niektórych hoteli. Po porównaniu cen i komfortu, wybraliśmy nocleg w hotelu o sielskiej nazwie Sun Valley (300rs=18zł za pokój 2- osobowy). Nie udało się zobaczyć wcześniej pokoju, ale zaufaliśmy panu, że jest clean i shower. To nam wystarczy. To nie koniec poszukiwań, bo jeszcze czekał nas wybór biura podróży, które zorganizuje dla nas rafting i trekking. Wybór był ogromny, bo na kilku ulicach w sumie było ich około kilkudziesięciu. Wszędzie podobne ceny i oferty. Decyzja zapadła i o 10.00 ruszamy na rafting po Gangesie.

Przenośny ołtarzyk.

Przed raftingiem.

O umówionej porze zajechał po nas motocyklista i podał dalej do jeepa z czekającą na nas grupą. Wszyscy zwarci i gotowi- ruszamy! Około ośmioosobowe grupy porozstawiane wzdłuż Gangesu zapinały swoje kamizelki ratunkowe i kaski, by wreszcie zająć strategiczne miejsca- po cztery osoby z każdej strony raftu, sternik i pozycja najśmieszniejsza (której nazwy niestety nie znam) na dziobie. Nasz instruktor zaznajomił nas z komendami i po team forward zaczęło się. Z Gustavo byliśmy na przeciwko siebie w pierwszym rzędzie, a więc na pierwszej linii ognia, a właściwie fali. Świetne fale, momentami  przy przechyłach dochodzące do półtora metra roztrzaskiwały się w pierwszej kolejności o nas, ale tym więcej było frajdy. Między punktami kulminacyjnymi z wirami rzecznymi i uskokami trzeba było oczywiście sporo powiosłować, ale warto było dla tych kilku minut grozy. Po kilku uskokach zrobiliśmy sobie przerwę na kąpiel w rzece. I tak wszyscy byliśmy wymoczeni, więc skok do rzeki o tak słabym BHP nie zaszkodzi. Świetne górskie widoki i mijani po drodze pielgrzymi oczyszczający swoją duszę i ciało w świętej rzece. Po trzech godzinach wreszcie na lądzie.

Rishikesh rozciąga się na kilku obłędnie długich ulicach, które spotykają się w "rynku". Dosyć ciężko chodzi się po tym górzystym mieście z wieloma schodami i podejściami. Oczywiście idąc należy patrzeć pod nogi, aby nie przydeptać żadnego mnicha płci obojga. Ubrani w pomarańczowe szaty wyciągali swoje metalowe kubeczki żebrząc. Z czystym sumieniem nie skusiłam się na dotację ani dla pani z jakimś zespołem, ani awangardowych joginów. Ciekawy sposób na życie i na pewno intratny, biorąc pod uwagę liczbę turystów. Nie, awangardowym pustelnikom i ascetom mówię stanowcze- Idź do pracy!

Baśniowy widok z okna.

Idź do pracy!

Rishikesh jest magiczny, ale też męczący. Uliczni rzemieślnicy, wspomniani żebracy, małpy tworzące alternatywną dżunglę- wszystko to może pomieszać zmysły, szczególnie po nieprzespanej nocy.

Niedziela rozpoczęła się bardzo wcześnie budzikiem przed piątą. Wreszcie obiecany wschód słońca nad himalajskim horyzontem. Co do umawiania się z Hindusami, znów potwierdziła się teoria, że nawet kwadrans studencki to za mało. Punktualnie zjawił się jedynie kierowca, który pozwolił nam się ogrzać w jego dostojnym wozie pamiętającym potęgę kolonialną Brytyjczyków. Wreszcie po ponad pół godzinie zjawił się nasz przewodnik i bez żadnych wyjaśnień ruszyliśmy. Słońce zdążyło już się wychylić znad linii Himalajów, ale nie spóźniliśmy się bardzo, bo kierowca wyciągał ze swojej limuzyny ostatnie tchnienia świetności. Warto było wstawać, bo różne odcieni czerwieni i żółci nie jest w stanie oddać żadna fotografia. Powzdychaliśmy i kolejna część programu- trekking, czyli zejście kilkunastokilometrowym szlakiem przebiegającym stromymi stokami, korytem betonowych rynien i polami zboża. Nie było łatwo, a najbardziej irytowała łatwość z jaką nasz przewodnik przeskakuje te wszystkie przeszkody w swoich przydużych sandałach. Obuwie mniej stabilne od sportowego dla człowieka-z-nizin pewnie skończyłoby się poważną kontuzją, ale nie dla Buttu, który musiał zahaczyć o każde drzewo na drodze, skoczyć z uskoku czy pohuśtać się na lianach. Urodził się w wyższych partiach Himalajów, więc znał każdy kamień na naszej trasie i częstował jakimś strzępkiem trawy czy kwiatu- eat, good, eat! Więc wiem, którą lianę wybierać do skoków, jaką roślinę przełamać w poszukiwaniu wody i które kwiaty je się dla wzmocnienia sił witalnych. Z Gustavo patrzyliśmy na jego pomysły z zadziwieniem, ale i momentami przerażeniem, kiedy zamiast płaskich tras wybierał te najbardziej kamieniste i o największych przechyleniach. 

Wschód.


W połowie naszej drogi zaszliśmy do wiejskiej hacjendy na śniadanie. Na powitanie wyszła nam dziesięcioosobowa rodzina i tuzin krówek pasących się w zagrodzie. Zostaliśmy zaproszeni do kuchni, czyli klaustrofobicznego pomieszczenia z miejscem na ognisko i garnek. Gospodyni zaparzyła nam czaju i poczęstowała ziemniaczaną sałatką. Zjedliśmy to z nieodłącznym cziabatti i próbowaliśmy popić lhassi (coś w rodzaju maślanki), ale nie dało rady. Dziwny kwaśny posmak nie pozwalał na zrobienie grzeczności gospodyni i wylądowało za zagrodzeniem. W międzyczasie obserwowaliśmy jak to panowie dumnie doglądają pracę córek gospodyni. Akurat była pora na karmienie krówek i dwóch owieczek. Z łatwością przenosiły ciężary w wiadrach na głowie, dzięki czemu, plus niesamowitej urodzie, z pewnością wygrałyby niejeden konkurs na miss, przynajmniej gminny.

Owcarze.

Parzenie czaju.

Miss Gminy.

Na pół etatu.

Pobierane myto (ciastka) przez najmłodszych mieszkańców.

Buszująca.

Buttu.

Pasterka.

Buttu i jego cyrk.

Himalayas!


Jeszcze wodospad, kolonia małpia, wiejskie dzieci i suszenie trawy na drzewach. Poobcierane stopy, ale wreszcie po sześciogodzinnej wędrówce znów Rishikesh i jego tęczowi mieszkańcy. Dodając jeszcze fakt, że to właśnie tutaj Beatlesi wpadli na kilkumiesięczną odnowę i to właśnie tutaj napisali większość utworów do Białego Albumu, miejsce te obrosło legendą. Stolica jogi i przytułek dla zagubionych obcokrajowców, którzy zarastają brudem i brodami w poszukiwaniu nirwany. Mnóstwo tam zbłąkanych Amerykanów i Anglików poszukujących sensu życia w literaturze pod znamienitymi tytułami Freedom albo How to live? Pałaszują wegańskie przysmaki kiełkowe przesuwając palcem po swoich tabletach. Komicznie wyglądają w workowatych szmatach i z najnowszym kompletem Apple'a. Jabłuszko wygląda ekologicznie, a harmonia to podstawa. Gdzie się podziali współcześni hipisi? Chowają się w zakamarkach gangesowych wiosek, bo tu właśnie się pisze Białe Albumy!

Ostatni przystanek- Haridwar, skąd mieliśmy wracać do Delhi. Miał być tylko trasą przelotową, ale doczytaliśmy w przewodniku, że warto zatrzymać się przy pewnym moście na Gangesie, aby doświadczyć hinduistycznej ceremonii pożegnania słońca. Przystanęliśmy na bosaka z kilkutysięcznym tłumem i tuż po 18.30 mistrzowie ceremonii rozpoczęli kołysać tłum skandując hasła, które odbijały się echem po wodzie. Bardzo szybko zrobiło się ciemno i można było dojrzeć jasne punkciki na rzece, czyli puszczane przez wyznawców kwiatowe latarnie (liście złożone w łódkę, wypełnione kwiatami i światłem lampki). Do tego dzwony, śpiewy, kastaniety i trans tłumu. Magiczne.
Vany hinduskie.

Próba wbicia się w tłum.

Chill out to podstawa!

HIV, trąd, dżuma, co kto woli.

Haridwar to hinduska Częstochowa, gdzie pielgrzymi przyjeżdżają wykąpać się w życiodajnej rzece. Wszyscy, bez wyjątku, wierzą w uzdrowicielskie walory Gangesu i w baniakach, butelkach i czym tym tylko się da przewożą wodę do swoich stron. Na swojej drodze spotkaliśmy ledwie kilku turystów- nie-Hindusów, więc byliśmy atrakcją. Oprócz ciągłego przyglądania się "niecziapatym", byliśmy rozrywani do zdjęć z hinduskimi rodzinami. Najśmieszniejsze jest to, że stawali do zdjęcia i chcieli się fotografować, choć nie mieli ze sobą aparatu. Przez kilka minut można było poczuć się jak Gwiazda Tańca Na Lodzie, ale do tej pory nie rozumiem skąd to zaciekawienie.

Fryzjer, golenie przed ceremonią.


Powrót bez większych przygód- tym razem planowo po siedmiogodzinnej podróży. Jedynym ciekawym epizodem było poranne wyjście z autobusu i osaczenie nas przez taksówkarzy i rikszarzy. Chcieliśmy od razu udać się do metra, ale obstawali przy tym, że pierwszy kurs jest dopiero o 6.30. Udało nam się dojść do metra bez ich pomocy i ustawiliśmy się w kolejce czekających na otwarcie stacji. 5.07 wsiedliśmy do wagonu i... do domu!

1 komentarz:

  1. urocze te Owcarze! buszuj dalej i nie zapominaj o czilałcie. niezaprzestając zazdraszczać, ściskam jak się patrzy:)
    - Twoja uzależniająca się powoli od tych opowieści Rogulska

    OdpowiedzUsuń