sobota, 17 marca 2012

Moje cztery kąty



Nie było wody, to teraz nie ma światła. Jakby ktoś tam na górze nie chciał, aby mieszkańcom było za dobrze. Kawę chcę, a nie zaparzę. I co robić? Szklanka wody, niech będzie. Moja maszyna do pisania daje sobie dwie godziny życia- muszę jakoś dać radę.

Z ziomkami.

Weekendy tak naprawdę nie różnią się od tygodnia. Całe życie towarzyskie i tak cały czas przenosi się na dwór. Jak oni wytrzymują w tym skwarze? Ja o wiele bardziej wolę przyjemny chłód swojej kuchni, gdzie siedząc po hindusku opieram się o klasycystyczne kolumny, które wspierają mój sufit.

Nie ma prądu, ale jest woda. Sikh i jego cztery kółka.

Moje mieszkanie to absurd za absurdem. Być może nie jestem w stanie jako nieciapata zrozumieć jego funkcjonalności, ale bardzo się staram. Przechodząc ulicą naszej kolonii nie widać okien (a więc uprzedzając pytanie- nie ma firanek). Do tej pory mam wątpliwości, czy ten bezokienny model mieszkalny jest sprawką pijanego okrutnego architekta czy dobrodziejstwem. Mieszkałam raz w pokoju bez okien (okno wchodziło do drugiego pokoju) i nie wspominam tego dobrze. Brak światła i świeżego powietrza sprzyja nocnym potworom. Tutaj brak okna zewnętrznego to chyba jednak premedytacja pełną ciapatą gębą. Bo jak wytrzymać w 40- stopniowym upale, kiedy słońce wdziera się przez każdą szczelinę? Mamy zatem okna wewnętrzne w każdym pokoju, które to wychodzą na wlot- komin (1mx1m szczelina między pokojami) i przez to cień jest cały dzień. Ściany, choć cienkie, zapewniają niższą temperaturę w pomieszczeniach i może też chronią przed widokiem na uliczny śmietnik. Szkoda, że nie przed hałasem ani obiadem sąsiada. U nas świeże powietrze ma stały dostęp przez okno kuchenne, które to jest zasłonięte jedynie moskitierą. Tak więc, sztuczne światło non stop dopinguje naturalne. Kolejnym absurdem są trzy krany przy zlewozmywaku, dwa rozumiem- ale po co trzeci? Na wodę średniociepłą? I ostatnim dziwactwem są kłódki zamiast zamka. Wszyscy tutaj mieszkają zamknięci prowizorycznymi drzwiami na kłódkę. Ale mocowanie na kłódkę ma też każdy pokój. Czesko.

Albinoska?

Dopiero co wróciłam z „miasta” i zaryzykowałam spróbowanie ulicznego jedzenia jadłodajni, którą to mijam każdego dnia. Znów zapominam o wszystkich standardach higienicznych, be-ha-pe, ha-dwa-o. Za dwa złote dostaje sześć pierogów olbrzymów, wyglądających jak po zbójnicku. To nic, że mucha jednak siada i że zapakowane w gazetę. Widzę, że dzieci szefa kuchni i kucharzyna jedzą żwawo, więc i ja się skusiłam. Potem na deser odbezpieczony granat i mandarynki na przegryzienie piekielnych przypraw. Take-away bez żadnych kompleksów.



Światło wróciło- jesteśmy uratowani. Nie wiem, kto głośniej krzyknął z radości- ja czy uliczne przedszkole.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz