Nie było wody, to teraz nie ma światła. Jakby
ktoś tam na górze nie chciał, aby mieszkańcom było za dobrze. Kawę chcę, a nie
zaparzę. I co robić? Szklanka wody, niech będzie. Moja maszyna do pisania daje
sobie dwie godziny życia- muszę jakoś dać radę.
Weekendy tak naprawdę nie różnią się od
tygodnia. Całe życie towarzyskie i tak cały czas przenosi się na dwór. Jak oni
wytrzymują w tym skwarze? Ja o wiele bardziej wolę przyjemny chłód swojej
kuchni, gdzie siedząc po hindusku opieram się o klasycystyczne kolumny, które
wspierają mój sufit.
Moje mieszkanie to absurd za absurdem. Być
może nie jestem w stanie jako nieciapata zrozumieć jego funkcjonalności, ale
bardzo się staram. Przechodząc ulicą naszej kolonii nie widać okien (a więc uprzedzając
pytanie- nie ma firanek). Do tej pory mam wątpliwości, czy ten bezokienny model
mieszkalny jest sprawką pijanego okrutnego architekta czy dobrodziejstwem.
Mieszkałam raz w pokoju bez okien (okno wchodziło do drugiego pokoju) i nie
wspominam tego dobrze. Brak światła i świeżego powietrza sprzyja nocnym
potworom. Tutaj brak okna zewnętrznego to chyba jednak premedytacja pełną
ciapatą gębą. Bo jak wytrzymać w 40- stopniowym upale, kiedy słońce wdziera się
przez każdą szczelinę? Mamy zatem okna wewnętrzne w każdym pokoju, które to
wychodzą na wlot- komin (1mx1m szczelina między pokojami) i przez to cień jest
cały dzień. Ściany, choć cienkie, zapewniają niższą temperaturę w
pomieszczeniach i może też chronią przed widokiem na uliczny śmietnik. Szkoda, że
nie przed hałasem ani obiadem sąsiada. U nas świeże powietrze ma stały dostęp
przez okno kuchenne, które to jest zasłonięte jedynie moskitierą. Tak więc,
sztuczne światło non stop dopinguje naturalne. Kolejnym absurdem są trzy krany
przy zlewozmywaku, dwa rozumiem- ale po co trzeci? Na wodę średniociepłą? I
ostatnim dziwactwem są kłódki zamiast zamka. Wszyscy tutaj mieszkają zamknięci
prowizorycznymi drzwiami na kłódkę. Ale mocowanie na kłódkę ma też każdy pokój.
Czesko.
Dopiero co wróciłam z „miasta” i zaryzykowałam
spróbowanie ulicznego jedzenia jadłodajni, którą to mijam każdego dnia. Znów
zapominam o wszystkich standardach higienicznych, be-ha-pe, ha-dwa-o. Za dwa
złote dostaje sześć pierogów olbrzymów, wyglądających jak po zbójnicku. To nic,
że mucha jednak siada i że zapakowane w gazetę. Widzę, że dzieci szefa kuchni i
kucharzyna jedzą żwawo, więc i ja się skusiłam. Potem na deser odbezpieczony
granat i mandarynki na przegryzienie piekielnych przypraw. Take-away bez żadnych
kompleksów.
Światło wróciło- jesteśmy uratowani. Nie
wiem, kto głośniej krzyknął z radości- ja czy uliczne przedszkole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz