środa, 29 sierpnia 2012

Radżastańskie słonie

Po bajkowych klimatach w Agrze, przyszedł czas na Jaipur i Pushkar. Co prawda odwiedzone przeze mnie trzy miesiące temu, ale bardzo pospiesznie. Wtedy różowe miasto nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Ot, zwykłe hinduskie, ale z łososiowymi elewacjami. Nie udało mi się jednak zobaczyć największej atrakcji miasta- Amber Fortu. Stąd od niego zaczęłyśmy.

Fort ten znajduje się kilka kilometrów od Jaipuru, więc trzeba było wyruszyć dosyć wcześnie. Dodatkowo obiecano nam, że przed 11. załapiemy się jeszcze na przejażdżkę słoniem. Nasz kierowca czekał już na nas na dole o 9, by przewieźć na wskroś deszczowego Pink City.

Kilkanaście minut za miastem na wzgórzach widoczny był już fort, który w początkowej fazie przypominał mur chiński. Nie podejrzewałam północnych sąsiadów o taką ingerencję, ale łańcuch ciągnął się przez kilka kilometrów, udając rzeczywiście mur prawie chiński.

Miałyśmy do wyboru wejście do fortu na słoniu lub na pieszo. Kierowca zapewnił nas, że jest możliwa egzotyczna przejażdżka już w samym forcie i do tego trzy razy tańsza. Wybrałyśmy więc drugą opcję z nadzieją na zrealizowanie planu na górze. Plany mają jednak to do siebie, że czasem nie wychodzą (Paulo Cohelo).  Okazało się, że kierowca był w błędzie i słonie uciekły nam majestatycznie sprzed nosa. Na otarcie łez- ciekawa architektura w strugach deszczu. Dalej Water Palace, Wind Palace i City Palace. Wszystkie żywioły zaliczone, a z każdą godziną poziom wody się podnosił. 

Amber Fort

Mur Hinduski

Słoń, co to uciekł sprzed nosa.

Amber Słoń

Ja w forcie (Gdzie słonie są, się pytam?)

Fort z lewej.

Fort z prawej.

Ja i zaciek.

Jak się później okazało- koledzy w pracy mnie uświadomili- Jaipur w tym czasie nawiedziły największe opady deszczu od trzydziestu lat. Spowodowało to falę powodziową, której na szczęście nie byłyśmy świadome. Czasem lepiej nie wiedzieć (kolejna złota myśl brazylijskiego klasyka).

Gołębi żyrandol w City Palace.

City Palace w deszczu (tak, my też zmokłyśmy).

Tak że niby niewinnie.

Agacie smakuje.

Na pocieszenie słoń na ścianie. Też ładny.

Z deszczowego Jaipuru ewakuowałyśmy się do Pushkaru. Według przewodnika- jedno z najbardziej "hippie" miejsc obok Rishikeshu. Połączenie dewocji rodem z Varanasi i zachodniego New Age. Powiało latami 60-tymi z kolorowymi ludźmi-ptakami na ulicach.

Nie przestawało padać, ale dzielnie ruszyłyśmy dookoła pushkarskiego jeziora, które to wydawało się wylewać ze swojego koryta pod nadmiarem wody. Ghaty, które ostatnim razem zapraszały do kąpieli, tym razem pod metrami wody. Trzeba było wierzyć na słowo podpisom, że tu znajduje się święte kąpielisko. Dziwne to, że pływanie w świętym jeziorze nie jest tak popularne w czasie monsunu. Woda to woda, a że jest jej więcej, to czyż nie lepiej? Wyhaczyłyśmy jedynie dwóch śmiałków, którzy pospiesznie dostąpili błogosławieństwa ablucji.

Jezioro święte i ghaty.

Nad jeziorem.

Widownia przy ghatach.

Dwóch śmiałków.

Nad jeziorem.

Bóstwo nad jeziorem.

W Pushkarze można poczuć się zauważonym i to niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Na każdym kroku byłyśmy zaczepiane przez samozwańczych świętych, którzy to pod pozorem opisu miejsca i pomocy nieroztropnym turystom- chcieli  wyłudzić od nas pieniądze. Podejście bliżej do jeziora wiązało się z zaczepieniem i próbą odprawienia hinduskiego nabożeństwa. Nic groźnego, ale upierdliwi kapłani potrafią dosyć uprzykrzyć zwiedzanie. Nie dałyśmy sobie związać rąk sznurkiem, ale jedynie wsypałyśmy kilka płatków do jeziora w ramach jakiejś "positive energy, my friend".

Zwykły biały śmiertelnik jest upominany na każdym kroku, gdzie ma ściągnąć, a gdzie założyć buty. To, że w świątyni- można zrozumieć, ale zostałyśmy zrugane za przechodzenie po moście w butach. Później swym małym umysłem objęłam to, że rzeczywiście most prowadził przez jezioro, a jezioro jest święte. Nie tylko zagranicznym ignorantom się obrywało, o dziwo.

W Pushkarze widziałyśmy też kilka ciekawych świątyn, w tym jedną całkowicie zamkniętą dla turystów. Najciekawsza- Gurudwara, na zdjęciach poniżej, z nami oczywiście.

Niewiasta 1.

Niewiasta 2.

Gurudwara.

Gurudwara.

Brama do Gurudwary

Deszcz zalewał ulice, tworząc kałuże nie do przejścia bez moczenia łydek. W takich krytycznych momentach lepiej nie nadwyrężać wyobraźni tym, co tam pływa i powtarzać: woda, deszczowa woda...
Chodzenie po wodzie.

Pushkarski riksharz.

Uliczny żebrak.

Zdjęcie miało być dynamiczne, a wyszło zabawnie.

Ciężkie życie owocarza.

Poza świątyniami i jeziornymi ghatami oczy cieszą kolorowe stragany wzdłuż uroczych tęczowych kamieniczek. Sieć pozawijanych ulic, w których można się poczuć jak w Varanasi. Jednak zdecydowanie trudniej się zgubić, bo Pushkar na szczęście jest bardzo kompaktowy i w promilu jednego kilometra ma skondensowane swoje największe zabytki. 


Pokorne cielę.

Złote obwarzanki.

Nie tylko krowy i słonie.

Krowa z kwiatkiem we włosach.

Rodzynkiem w tym pushkarskim torcie był hinduski masaż całego ciała. Mój masażysta- Deepak z sumiastym wąsem przez godzinę odprawiał swoje praktyki, nacierając skórę mentolowo-cytrusowym kremem. Dla pewności, że nie zrobi mi krzywdy, co chwilę upewniał się, czy jego masaż jest "good, madam?". 30zł. "Very good, sir".

Pushkar był ostatnim radżastańskim przystankiem przed Himalajami, nadspodziewanie owocnym.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Taj

Po turpistycznym Varanasi, miala na nas czekać płynąca mlekiem i miodem Taj Mahal. Pałac, a właściwie grobowiec wybudowany dla zmarłej żony przez księcia z bajki. Wyraz jego miłości, potwierdzenie potęgi, a obecnie przede wszystkim jeden z nowożytnych cudów świata, najpiękniejszy budynek kiedykolwiek postawiony. Po takich epitetach chce się już tylko klękać przed tym bóstwem. Ja jednak byłam nastawiona sceptycznie. Jednak mus to mus. Taj-ma-sradżmahal.

Agra okazała się zdecydowanie spokojniejszym miastem i dzięki monsunowi nie gościła aż tylu turystów co zwykle. Zatrzymałyśmy się w hostelu 200m od Taj z jej widokiem przy śniadaniu, obiedzie i kolacji na dachu. Miasto jeszcze ewidentnie dosypiało i dopiero mobilizowało się przed kampanią wrześniową- najazdem hojnych Amerykanów i japońskich zapaleńców.

Pierwszego dnia nie udało nam się wejść do Taj, bo kolejka okazała się zbyt długa i nawet po kilku godzinach czekania nie byłoby pewności, że tego samego dnia wejdziemy. Cud-miód-orzeszki przeniesiony na dzień kolejny.

Z podejściem Polaka malkonenta, że przereklamowane, że my też mamy Wawel i Zamek Królewski. I dobrze, bo Taj zaskoczyło. Podejrzewam, że nawet na największym ignorancie estetycznym pałac ten zrobi wrażenie. Położony na wzgórzu, na drugim planie ma już tylko niebo. Wygląda jak fototapeta, którą chce się zedrzeć i wkleić nad łóżkiem.










Tysiące turystów, w większości indyjskich. Kolejki i przepychanki do zdjęć- bo bez tych się nie wraca. Amatorzy fotografii wyginają nadgarstki i tułowia by zebrać najlepszy kąt i oświetlenie. Łapiąc Taj palcem za minaret w powietrzu, Taj objęty ramieniem, Taj do góry nogami. Próbowałam się oprzeć, ale też zrobiłam sesję.



Taj Mahal Taj Mahalem, ale i tak królowa jest tylko jedna. Spotkałyśmy niejedną, a to nasza faworyta szukająca zakwaterowania. Znajdzie się jakiś wolny pokój?

Jak się chować w Varanasi

Tydzień po Kaszmirze znów pakuję plecak i w drogę. Tym razem indyjski trójkąt- Delhi-Agra-Jaipur z rozszerzoną ofertą o Varanasi, Pushkar i Manali. Towarzyszyła mi Agata.

Varanasi- miasto ostatniej pielgrzymki większości Hindusów, dla nas było pierwszym przystankiem na mapie. Święte miejsce, święta rzeka, święte krowy.

Po raz pierwszy miałam okazję przetestować indyjskie koleje dalekobieżne. Tyle się biały człowiek nasłucha i naogląda o przeładowanych, opóźnionych wagonach, które ledwo uciągną pasażerów przelewających się nawet na dachu. Obrazki rodem z wywózki na Sibir, ostatnie pożegnania, duchota i tłok. I potem taki biały człowiek przeżywa ogromne rozczarowanie, szczególnie człowiek z Polski, zahartowany w PKP. Ale jakże pozytywne rozczarowanie! Wielka ulga, że stereotypy się nie potwierdziły.

Zarezerwowałyśmy kuszetki, bo kilkunastogodzinna droga tego wymagała. Burżujsko klasa 2AC- czyli pierwsza z klimatyzacją i dwoma łóżkami w rzędzie (w przeciwieństwie do 3AC, gdzie na jednej ściance wagonu są trzy łóżka). Pociąg już czekał dzielnie podstawiony i powróciły do mnie wspomnienia z kolonii letnich, tych ekscytacji przed tym, co zobaczę za naście godzin.

Pociągi indyjskie to pewnie oddzielny temat, który będę jeszcze miała okazję rozwinąć. Jednak warto podkreślić, że rządzą się swoimi mniej lub bardziej zrozumiałymi prawami.  Pewne jest jedno- w pociągu nikt nie ma prawa umrzeć z głodu. Jak u babci na obiedzie- Hindus-obwoźny-bufet dopytuje, czy aby na pewno, na pewno nie mamy ochotę na czipsa, obiad, cziapati a może colę, ma'am?

Zajechaliśmy niebywale punktualnie. Na trasie podobnej do Szczecin- Przemyśl, byliśmy godzinę przed czasem. Dopiero, kiedy wychyliłam głowę, by sprawdzić skąd tak długi postój, dojrzałam dumnie wiszącą tablicę Varanasi. Fetor wbijał się w nozdrza i ciuchy, witając turystów naturalistyczną estetyką. Rodziny z dziećmi porozkładane na peronach, leżąc na kocach kończyły śnaidanie. Krowy toczące się wzdłuż białej linii bezpieczeństwa i setki sprzedawców owoców i warzyw. Zapach jabłek, kadzidełek i fekaliów. Uciekać!



Gdyby ktoś mi powiedział, że to przedmieścia Delhi, uwierzyłabym. Niczym szczególnym nie odznacza się samo miasto, które jest głośne, zatłoczone i brudne, jak większość mu podobnych. Różnicę widać dopiero po wjeździe do najstarszej dzielnicy Varanasi, która znajduje się tuż przy brzegu rzeki. Kierowca zawiózł nas do puktu, w którym ulice były na wyciągnięcie ramion. Oczywistym więc było, że dalej trzeba nam będzie toczyć się samemu. Przez klaustrofobiczne uliczki, przez leniwe krowy, przez przymulonych pielgrzymów i powietrze gęste i lepkie. Mokre jak kury doszłyśmy do naszego hostelu, który tak jak się spodziewałam miał grzyba i tynk na podłodze.




Już pierwszego dnia skorzystałyśmy z przewodnika, który z wynajętym kierowcą rozwiózł nas po największych świątyniach w mieście. Bo Varanasi głównie o to się rozbija. Z jednej strony święte ghaty, czyli miejsca, w których można oddać się kąpieli w Gangesie, a potem poszukać spokoju w świątyni.

Najciekawszą z nich niewątpliwie była Świątynia Małpia. Jeden z hinduskich bogów kryje się pod postacią człowieka-małpy, stąd można wnioskować, że Hindusi również tę iskierkę boską dostrzegają w człekokształtnych. Dookoła niewielkiej świątyni gęsto zarośniętej biwakowały stada małp. Wielopokoleniowe rodziny iskały się nawzajem i z ciekawością przyglądały zwiedzającym. Jedyny minus- zakaz fotografowania a nawet wnoszenia telefonów komórkowych. Częściowo zrozumiały. Trzy lata temu miała tam miejsce tragedia- zamach, w którym zginęło kilkadziesiąt osób. Nasz przewodnik bardzo dosadnie tłumaczył, jak na otaczających drzewach zwisały zwłoki zamordowanych. Więc zdjęć nie mam.

Za to chętnie pozowali tzw. święci ludzie przy innej świątyni- kilkunastoletni chłopcy, jak tłumaczył przewodnik, uznani za świętych za życia. Nie wiadomo dlaczego. Pewnego dnia się budzą i dostają olśnienia. Poświęcają się całkowicie życiu duchowemu, teoretycznie.  Zbierali od turystów po kilkanaście rupii za wstęp. Jak mały buddha, ale z telefonem komórkowym.

Biali jeżdżą do Varanasi, nie dla zabytków, widoków, ale dla ceremonii palenia zwłok. Ostatnie pożegnanie zmarłego członka rodziny. Transmisja 24h/ dobę na żywo a nie na ekranie państwa telewizorów. Taka turpistyczna turystyka.

Są podobno dwa takie miejsca w Varanasi, gdzie legalnie odbywa się ten ceremoniał. Na podeście ustawiona się odpowiednią ilość drewna, a męscy reprezentanci rodu podtrzymują ogień, modląc się i śpiewając. Rzecz jasna nie powinno się jednak podchodzić zbyt blisko, czy ich fotografować. Jak poinformował nas przewodnik, nie chodzi jednak tylko o szacunek dla zmarłych, ale i grzywnę, którą żałobnicy potrafią wyegzekwować bardzo szybko. Stałyśmy więc z boku, z grupką zaciekawionych turystów, oczywiście ze schowanymi aparatami.


Nie wszyscy jednak dostępują spalenia. Są cztery wyjątki, o których mi wiadomo- dzieci, kobiety w ciąży, święci i zatruci przez żmiję. Ich ciała wrzuca się w całości do Gangesu. Odrażające, szczególnie na myśl o powodziach, które rzeka corocznie sprowadza na niżej położone wsie. Nie wszystko przecież trafia bezpośrednio do oceanu.

Zdecydowana większość zwłok jest jednak kremowana. Spalenie następuje po kilkunastogodzinnej ceremonii. Rodzina składa się na drewno- tu, w zależności od majętności rodziny- zwykłe drewno mieszane, albo najdroższe- sandałowe. Prochy są rzucane z nurtem rzeki.

Drugą atrakcją Varanasi jest wieczorna ceremonia światła przy zachodzie słońca. Niestety nie była zbyt dostępna dla publiki. Kapłani z wirującymi pochodniami byli widoczni jedynie z boku. Monsun odciął widownię od sceny, pozwalając jedynie na widok z łódki (dodatkowa słona opłata). Zadowoliłyśmy się więc tylko widokiem ze skrzydła. Wirujące pochodnie i plemienne przyśpiewki. Nie poruszyły.










Poruszyły za to dwie Amerykanki wyjęte jak żywo z South Parku czy Monty Pythona. Karykaturalnie grube ściskały żebrzące dzieci, pozując do zdjęcia. Zdjęcia do wklejenia w albumie rodzinnym.

Po tych dwóch spiesznych dniach w Varanasi, wreszcie można poczuć ulgę wsiadając do pociągu. To miasto męczy i dusi we własnym niestrawnym sosie. Dla jednych mistyczna podróż do korzeni najstarszej cywilizacji, dla mnie egzotyczna potrawa, którą trzeba spróbować, ale niekoniecznie zasmakować. I dla grzeczności odpowiem wymijająco, jak pytają gospodarze po skosztowaniu potrawy- interesujące, doprawdy.