Po trzecim noclegu na łódce czas się było pożegnać z jeziorem Dal i
supermarketem na łódce. Ruszyłyśmy na drugą stronę Himalajów- w kierunku
Ladakh. Kierowca ustawił się z nami na chorą godzinę 4.30. Znów miała nam
towarzyszyć belgijska parka. Punktualnie stawiliśmy się w komplecie, jednak na
starcie pierwsza niespodzianka- Belgowie nie mogą znaleźć paszportów i już chcą
zwijać swój majdan. Zapala się nam czerwona lampka (koszty wzrosną o 30%) i
czekamy cierpliwie, jak przeszukują swoje kieszenie, torebki i reklamówki.
Znalazły się i w drogę.
Kierowca o tybetańskiej urodzie zdecydowanie różnił się temperamentem jazdy
od poprzednich szatanów. Na początku nam podpadł, kiedy niebezpiecznie
przymykał oczy. Dostał jednak colę, a kolejne odcinki trasy chyba nawet
najbardziej zmęczonego kierowcę, by nie uśpiły. Niestety również pasażera.
Droga do Leh jest niesamowita pod każdym względem. Spora jej część przypomina offroad, niczym specjalny odcinek
Dakaru. Mimo tego na trasie spokojnie kursują ciężarówki i auta osobowe. Metr
od jezdni kilkudziesięciometrowa przepaść i obstawa żołnierzy indyjskich. Każdy
uzbrojony po zęby z kałasznikowem pod pachą. Film grozy, atmosfera z Iraku. I
pośród sielskich zboczy, gdzie wypasają owce, srogo wyglądające kwatery
treningowe dla żołnierzy, którzy poranne ćwiczenia zaczynają od pompek i
przewrotów na ulicy. Kierowcy cierpliwie muszą poczekać, zakaz zdjęć, korek.
Oklepane zapieranie dechu w piersi ma tu jednak rację bytu. Przy wjeździe
do Ladakh poziom sielanki osiąga szczyt wraz z malowniczymi strumykami,
zielenią, krowy, owce i wszystko, co tylko można mieć w wyobrażeniu o
Szwajcarii, ale razy dwa. Do tego
ludność tubylcza chętnie pozująca do zdjęć Japończykom. Kilkanaście
godzin jazdy ze zmieniającym się krajobrazem, klimatem, pogodą i ludnością.
Discovery i National Geographic z transmisją na żywo. Nie potrafię zasnąć nie
tylko z powodu turbulencji, ale przede wszystkim z wielkiej ekscytacji, tego co
mijamy. Obrazy jak z najlepszych widokówek bombardują oczy. Tubylcy, jakby z
innej planety i my astronauci przejeżdżający przez obcą planetę.
Po drodze jedynie mała wpadka i po kilku zawirowaniach na tylnym kole,
trzeba było wymieniać przebitą oponę. Kierowca nie wykazał jednak ani krzty
paniki i po profesorsku. Do tego kilka przestojów z powodu zasypanej drogi,
która to była oczyszczana przez kopary w sprawnym tempie.
Z sielankowej szwajcarskiej krainy, wjazd do Ladakh powoli zmieniał się w
krajobrazy Wielkiego Kanionu. Rdzawe, piaszczyste stoki, które łuszczyły się na
zakrętach gęstym duszącym kurzem. Jazda za ciężarówką skutkowała kaszlem, więc
co chwilę trzeba było przymykać okna, aby się nie udusić. Po drodze galopujące
konie, dokąd- nie wiem.
Mimo przestojów, zmieściliśmy się w czasie i już o 20.00 zalogowaliśmy się do pierwszego hotelu poleconego przez naszego kierowcę. Rodzinny hotel, prowadzony przez sympatyczną kobietę, jej syna i matkę. Pokoje skromne, ale bez nieproszonych lokatorów czy pleśniaków. Padłyśmy na twarz, na 3500 m npm.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz