wtorek, 28 sierpnia 2012

Jak się chować w Varanasi

Tydzień po Kaszmirze znów pakuję plecak i w drogę. Tym razem indyjski trójkąt- Delhi-Agra-Jaipur z rozszerzoną ofertą o Varanasi, Pushkar i Manali. Towarzyszyła mi Agata.

Varanasi- miasto ostatniej pielgrzymki większości Hindusów, dla nas było pierwszym przystankiem na mapie. Święte miejsce, święta rzeka, święte krowy.

Po raz pierwszy miałam okazję przetestować indyjskie koleje dalekobieżne. Tyle się biały człowiek nasłucha i naogląda o przeładowanych, opóźnionych wagonach, które ledwo uciągną pasażerów przelewających się nawet na dachu. Obrazki rodem z wywózki na Sibir, ostatnie pożegnania, duchota i tłok. I potem taki biały człowiek przeżywa ogromne rozczarowanie, szczególnie człowiek z Polski, zahartowany w PKP. Ale jakże pozytywne rozczarowanie! Wielka ulga, że stereotypy się nie potwierdziły.

Zarezerwowałyśmy kuszetki, bo kilkunastogodzinna droga tego wymagała. Burżujsko klasa 2AC- czyli pierwsza z klimatyzacją i dwoma łóżkami w rzędzie (w przeciwieństwie do 3AC, gdzie na jednej ściance wagonu są trzy łóżka). Pociąg już czekał dzielnie podstawiony i powróciły do mnie wspomnienia z kolonii letnich, tych ekscytacji przed tym, co zobaczę za naście godzin.

Pociągi indyjskie to pewnie oddzielny temat, który będę jeszcze miała okazję rozwinąć. Jednak warto podkreślić, że rządzą się swoimi mniej lub bardziej zrozumiałymi prawami.  Pewne jest jedno- w pociągu nikt nie ma prawa umrzeć z głodu. Jak u babci na obiedzie- Hindus-obwoźny-bufet dopytuje, czy aby na pewno, na pewno nie mamy ochotę na czipsa, obiad, cziapati a może colę, ma'am?

Zajechaliśmy niebywale punktualnie. Na trasie podobnej do Szczecin- Przemyśl, byliśmy godzinę przed czasem. Dopiero, kiedy wychyliłam głowę, by sprawdzić skąd tak długi postój, dojrzałam dumnie wiszącą tablicę Varanasi. Fetor wbijał się w nozdrza i ciuchy, witając turystów naturalistyczną estetyką. Rodziny z dziećmi porozkładane na peronach, leżąc na kocach kończyły śnaidanie. Krowy toczące się wzdłuż białej linii bezpieczeństwa i setki sprzedawców owoców i warzyw. Zapach jabłek, kadzidełek i fekaliów. Uciekać!



Gdyby ktoś mi powiedział, że to przedmieścia Delhi, uwierzyłabym. Niczym szczególnym nie odznacza się samo miasto, które jest głośne, zatłoczone i brudne, jak większość mu podobnych. Różnicę widać dopiero po wjeździe do najstarszej dzielnicy Varanasi, która znajduje się tuż przy brzegu rzeki. Kierowca zawiózł nas do puktu, w którym ulice były na wyciągnięcie ramion. Oczywistym więc było, że dalej trzeba nam będzie toczyć się samemu. Przez klaustrofobiczne uliczki, przez leniwe krowy, przez przymulonych pielgrzymów i powietrze gęste i lepkie. Mokre jak kury doszłyśmy do naszego hostelu, który tak jak się spodziewałam miał grzyba i tynk na podłodze.




Już pierwszego dnia skorzystałyśmy z przewodnika, który z wynajętym kierowcą rozwiózł nas po największych świątyniach w mieście. Bo Varanasi głównie o to się rozbija. Z jednej strony święte ghaty, czyli miejsca, w których można oddać się kąpieli w Gangesie, a potem poszukać spokoju w świątyni.

Najciekawszą z nich niewątpliwie była Świątynia Małpia. Jeden z hinduskich bogów kryje się pod postacią człowieka-małpy, stąd można wnioskować, że Hindusi również tę iskierkę boską dostrzegają w człekokształtnych. Dookoła niewielkiej świątyni gęsto zarośniętej biwakowały stada małp. Wielopokoleniowe rodziny iskały się nawzajem i z ciekawością przyglądały zwiedzającym. Jedyny minus- zakaz fotografowania a nawet wnoszenia telefonów komórkowych. Częściowo zrozumiały. Trzy lata temu miała tam miejsce tragedia- zamach, w którym zginęło kilkadziesiąt osób. Nasz przewodnik bardzo dosadnie tłumaczył, jak na otaczających drzewach zwisały zwłoki zamordowanych. Więc zdjęć nie mam.

Za to chętnie pozowali tzw. święci ludzie przy innej świątyni- kilkunastoletni chłopcy, jak tłumaczył przewodnik, uznani za świętych za życia. Nie wiadomo dlaczego. Pewnego dnia się budzą i dostają olśnienia. Poświęcają się całkowicie życiu duchowemu, teoretycznie.  Zbierali od turystów po kilkanaście rupii za wstęp. Jak mały buddha, ale z telefonem komórkowym.

Biali jeżdżą do Varanasi, nie dla zabytków, widoków, ale dla ceremonii palenia zwłok. Ostatnie pożegnanie zmarłego członka rodziny. Transmisja 24h/ dobę na żywo a nie na ekranie państwa telewizorów. Taka turpistyczna turystyka.

Są podobno dwa takie miejsca w Varanasi, gdzie legalnie odbywa się ten ceremoniał. Na podeście ustawiona się odpowiednią ilość drewna, a męscy reprezentanci rodu podtrzymują ogień, modląc się i śpiewając. Rzecz jasna nie powinno się jednak podchodzić zbyt blisko, czy ich fotografować. Jak poinformował nas przewodnik, nie chodzi jednak tylko o szacunek dla zmarłych, ale i grzywnę, którą żałobnicy potrafią wyegzekwować bardzo szybko. Stałyśmy więc z boku, z grupką zaciekawionych turystów, oczywiście ze schowanymi aparatami.


Nie wszyscy jednak dostępują spalenia. Są cztery wyjątki, o których mi wiadomo- dzieci, kobiety w ciąży, święci i zatruci przez żmiję. Ich ciała wrzuca się w całości do Gangesu. Odrażające, szczególnie na myśl o powodziach, które rzeka corocznie sprowadza na niżej położone wsie. Nie wszystko przecież trafia bezpośrednio do oceanu.

Zdecydowana większość zwłok jest jednak kremowana. Spalenie następuje po kilkunastogodzinnej ceremonii. Rodzina składa się na drewno- tu, w zależności od majętności rodziny- zwykłe drewno mieszane, albo najdroższe- sandałowe. Prochy są rzucane z nurtem rzeki.

Drugą atrakcją Varanasi jest wieczorna ceremonia światła przy zachodzie słońca. Niestety nie była zbyt dostępna dla publiki. Kapłani z wirującymi pochodniami byli widoczni jedynie z boku. Monsun odciął widownię od sceny, pozwalając jedynie na widok z łódki (dodatkowa słona opłata). Zadowoliłyśmy się więc tylko widokiem ze skrzydła. Wirujące pochodnie i plemienne przyśpiewki. Nie poruszyły.










Poruszyły za to dwie Amerykanki wyjęte jak żywo z South Parku czy Monty Pythona. Karykaturalnie grube ściskały żebrzące dzieci, pozując do zdjęcia. Zdjęcia do wklejenia w albumie rodzinnym.

Po tych dwóch spiesznych dniach w Varanasi, wreszcie można poczuć ulgę wsiadając do pociągu. To miasto męczy i dusi we własnym niestrawnym sosie. Dla jednych mistyczna podróż do korzeni najstarszej cywilizacji, dla mnie egzotyczna potrawa, którą trzeba spróbować, ale niekoniecznie zasmakować. I dla grzeczności odpowiem wymijająco, jak pytają gospodarze po skosztowaniu potrawy- interesujące, doprawdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz