poniedziałek, 12 marca 2012

Pierwszy dzień w pracy i sto kontroli osobistych

Wreszcie w domu z obolałymi stopami. Znów nienawidzę poniedziałków!

Jazda godzinna metrem z mojego Sultanpur do Janak Puri nie była najgorsza, zwłaszcza, że mam ten przywilej bycia panią. Panowie muszą gimnastykować się w przepełnionych sobą i fetorem wagonach. Panie mają wydzielony jeden (na około 10 wagonów) i jest tam więcej miejsca oraz większe prawdopodobieństwo by usiąść. Więc staję w miejscu na peronie zaznaczonym na różowo i mogę przynajmniej oddychać  nad resztą w ciasnym wagonie- wzrost czasem jednak się przydaje. W godzinach szczytu Hindusi po angielsku stoją w kolejkach (!) do wejścia metra i specjalni upychacze gwiżdżąc decydują, kiedy wagony się zapełnią. Słyszałam o tym w Japonii i Chinach, ale tu też mają takowych.


Święte z sąsiadem.

Z innych nie-codziennych rzeczy- bramki kontrolne na każdej stacji, co jest wyjątkowo uciążliwe szczególnie w godzinach szczytu. Osobne dla kobiet i mężczyzn. Prześwietlenie bagażu i można iść dalej, mijając na naszej stacji żołnierza, który dosłownie chowa się z karabinem maszynowym za workami z piasku. Wygląda to jak stan wojenny, albo miejskie safari.

Jak w pracy? Tak, jestem The only white in the village. Z trzydziestu imion pamiętam sześć i mojego szefa. Śmieszni są ciapaci (a propos czyżby etymologia tego terminu pochodzi od nazwy ich chleba- cziapati?). Moje biuro mieści się w takiej większej wilejce. Nie nie- żadne drapacze chmur i szklane domy. W czterech średnich pokojach są porozdzielane zespoły programistów, designerów czy tam developerów i ja zielona, która to patrzy jak kodzą. Dzień spędzony na nudnym induction, które można było streścić w godzinę. Zjadłam dużo dziwnych rzeczy, po których czuję się nieźle, w tym ich dziwny napój , very healthy, very z dodatkiem naturalnego błonnika- w smaku jak słodka mąka z wodą i solą- niekoniecznie.

Handel na kółkach, bo mobilność to podstawa!

Ale akcją dnia była wyprawa do supermarketu w Pacific Mall czyli delhijskiej Dominikańskiej, gdzie jak pełnokrwista galerianka poczułam się jak w domu. Oczywiście kontrola musi być. Sklep jak sklep, ale za to po wyjściu pewna dziewczynka mnie zatrzymała. Pomyślałam, że zbiera na cziapati, ale mimo tego, że w cywilu miała obstawę żołnierzy i kazała mi pokazać paragon! Rzadko je biorę i oczywiście musiałam wszystkie zakupy powyciągać i jak cieć szukać po torbie i reklamówkach. W końcu dostała i długo prześwietlała moją czarną reklamówkę i w końcu przybiła paragon jak sprawna bileterka.

Wojna pakistańsko- hinduska pod flagą biało czerwoną!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz