poniedziałek, 25 czerwca 2012

U Dalajlamy, którego nie było

Dostałam zaproszenie od Dalajlamy i nie wypadało odmówić. Wraz ze swoją świtą i sporą grupą tybetańskich ziomków urzędują w Dharamsali, a właściwie w części zwanej McLeod Ganj. Dwunastogodzinna podróż tylko po to, aby spędzić dzień u Tybetańczyków nie była zbyt ciekawa dla moich znajomych, ale udało mi się namówić kolegę Hindusa.

Zabukowałam bilety, tym razem mocno trzymając portfel- wybrałam opcję tańszą- bez klimatyzacji. Przebitka dwukrotna, jeśli ktoś ma ochotę na wygodniejsze siedzenia z dwa razy niższą temperaturą. Co prawda bez luksusów i z godzinnym opóźnieniem, ale cali i zdrowi dojechaliśmy na miejsce, pokonując serpentyny i wyboje destrukcyjne dla całego układu pokarmowego. Dałam radę, podobnie jak jadące z nami lamy, czyli słynni kapłani tybetańscy ubrani w purpurę i zgoleni na łyso.



McLeod jest położony w bardzo malowniczej dolinie nad rzeką z wodospadem. Właściwie to kilka ulic ze świątyniami i masą gastronomiczno- hotelarską. Nici z melancholijnych klimatów Siedmiu lat w Tybecie. Miasteczko w pełni pochłonięte przez komercję i bazarowo- deptakowe klimaty. Mistycyzm gdzieś tam łokciami próbuje się przebić przez cepelię spomiędzy flag Tybetu, koszulek i innych gadżetów z serii "Wolność dla Tybetu", "Lubię Dalajlamę" made (o zgrozo!) in China.

Pierwszym przystankiem po śniadaniu (ja- jak najbardziej kontynentalne jajka, Hindus- jak najbardziej cziapatowe placki) było jezioro o enigmatycznej nazwie Dal Lake. Choć kierowca próbował tłumaczyć, że jezioro jest "under construction" i że je jakoś naprawiają, zaryzykowaliśmy. Po kwadransie byliśmy nad czymś trochę większym od kałuży. Więc kierowcy czasem jednak nie kłamią. Jedyną atrakcją były konie, które dziko wypasały się nad brzegiem. Kilka ładnych widoków z panoramą miasta, do których to jednak trzeba było przedrzeć się przez metrowe pokłady śmieci. Ciągle mnie to jednak kłuje.




Po rozczarowaniu tą przydrożną kałużą, ruszyliśmy w stronę wodospadu, który to kierowca określił "lepszy od jeziora". Po drodze tony straganów i tłumy Hindusów, którzy to spędzają ostatnie wspólne wakacyjne weekendy. Po drodze kolejna atrakcja- basen otwarty, o wymiarach 10x10, wokół którego kilkadziesiąt osób i kilkanaście w środku. Wodna impreza, przypominająca bardziej walkę w kisielu. Głównie płeć brzydsza moczy i opala torsy, dumnie jak morsy. Komiczne. Nie skorzystałam z basenowego pogo, za to po drodze ochłody dały strumyki płynące wzdłuż ścieżki- krystalicznie czysta zimna woda, podobno pitna.

Drogę do okolicznego wodospadu broniły owce, krowy i kozy, które bez żadnego skrępowania zajmowały połowę schodów, opalając swoje wdzięki i pozując do poniższych fotografii. Istne wiejskie safari, do tego grajkowie, ukulele i żebracy. Wodospad nie wywołał achów, ale za to widoki po drodze na koryto rzeki i okoliczne góry- imponujące. W rzece pralnia- tubylcy piorą swoje ubrania, a obok opalają się turyści. Kalejdoskop ludzi, zwierząt i dziwności.





Deszcz zatrzymał nas przed (podobno) głównym punktem programu, czyli rezydencji jego Ekscelencji Dalajlamy. Jednak po zbadaniu tematu, okazało się, że jest ona i tak otoczona wysokim murem chronionym przez straż. Można jedynie dostrzec przez kraty pusty dziedziniec. Dalajlama większość czasu podróżuje, a jeśli jest na miejscu to oczywiście jako głowa narodu, zajmuje się swoim rządem. Trudno o audiencję przy takiej masowej turystyce w tych rejonach. Można go spotkać kilka razy w roku w centrach medytacji czy ochrony praw Tybetańczyków. Ja się z nim minęłam o tydzień- cóż, może następnym razem zgramy nasze grafiki.







Nagrodą pocieszenia były/ byli  purpurowe lamy cieszący oko na każdym kroku. Tydzień przed przyjazdem zostałam uświadomiona, że tybetańskim mnichem może zostać również kobieta. Ten przywilej jako pierwsza wywalczyła pewna Niemka (obecnie żwawa siedemdziesięciolatka, urzęduje kilkadziesiąt kilometrów na północ od McLeod). Ja jedną spotkałam w delhijiskim metrze. Nie wiedząc o tym, byłam pewna, że siedzi obok mnie zniewieściały mnich, a tu niespodzianka.

Nie przestało padać już do końca i po dwunastu godzinach u Tybetańczyków- wróciliśmy, zahaczając jeszcze o świątynię buddyjską z charakterystycznymi kolorowymi rolkami, które to należy wprawiać w ruch (na szczęście?). Pokręciłam, czego owoc poniżej.


Dharamsala może nie rzuciła na kolana, ale za to spełniła swoje główne zadanie- pozwoliła zapomnieć o delhijskim skwarze. Dwadzieścia kilka stopni, orzeźwiający deszcz i górskie powietrze było świetną terapią dla zdrowia psychicznego. Nie muszę dodawać, jak ciężko było wracać do tego ukropu i trującej woni miasta. Zaparkowaliśmy, znów wymięci podróżą z autobusu jak z pralki- frani.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz