Poniedziałek i przemyślenia w metrze, ile
w ten weekend wypiłam. W ustach ciągle jakby kac. Po kalkulacjach, stwierdzam,
że przez trzy dni wypiliśmy z moim współlokatorem 40 litrów wody, co daje
dzienną średnią powyżej 5-7 l na głowę. Czyli dziennie pięciolitrowy baniak
płynów się z nas tak po prostu ulatnia. Czuję się, jak maszyna do recyklingu,
więc wszystko zostaje w przyrodzie. Nie nadążamy z kupnem. Wodę przelewamy do
butelek i mrozimy w lodówce. To duża ulga, ale ciągle mało i mało.
Monsun się już prawie zameldował, już
czeka pod progiem ciążąc wilgocią w powietrzu. Ulgę stopniowo można odczuć,
choć w zamian za piekarnikowe klimaty, dostajemy duchotę. W Indiach nie ma
półśrodków. Albo słońce albo deszcz. Czas zainwestować w parasolkę i uzbroić
się w cierpliwość do angielskiej pogody.
To będzie bardzo leniwy poniedziałek,
ciśnienie spada, a ja desperacko wołam o kawę. Najchętniej parzoną, z ekspresu
tudzież na sposób turecki, ale i tak jak codzień zadowoli mnie sypanka Nescafe.
Brak konkurencji w tym przedziale cenowym. Więc wypiję i to. Na zdrowie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz