W teorii chaosu jest jakiś porządek. Pan Nash z Pięknego umysłu mógłby sobie
wystawić krzesełko na taras i obserwować hinduskie ulice w poszukiwaniu
logicznej prawidłowości. Ludzie, jak pszczoły w ulu poruszają się z jedynie
sobie znanym sensem. Na granicy potknięcia.
W Delhi chodniki są ekstrawagancją, a
jeśli się pojawią to są zagospodarowywane do wyłożenia sklepu, towaru, jako
parking czy po prostu legowisko. Stąd piesi rywalizują o te pół metra pobocza z
resztą dziarskiego ruchu drogowego. Przez pierwsze tygodnie nie mogłam pojąć
dlaczego Hindusi nie stosują się do zasad ruchu drogowego (oczywiście w głowie
miałam nasz kodeks drogowy, dobry obyczaj, ustęp pieszemu itp.). Teraz coraz
lepiej rozumiem skąd ta jazda na krawędzi i odległości wyprzedzania na grubość
lakieru. Płynność to podstawowa zasada tutejszej ulicy. Nie jedziesz, odpadasz.
Ustępuje się tylko większym i szybszym.
Przejście przez ulicę podczas pierwszych
dni pobytu, wiązało się ze stanem przedzawałowym. Nikt się nie zatrzyma, a ruch
nie ustępuje nawet na czerwonym świetle. Trzeba więc stopniowo zdobywać teren,
gimnastykując się jak Mario Bros. Trzeba przyzwyczaić się do bycia mijanym na
odległość stopy i wreszcie ostatnie "trzeba"- trzeba przyzwyczaić się
do bycia obtrąbionym przez rowerzystów, riksze czy konny zaprzęg. A pasy dla
pieszych są jednym z najlepszych dowodów hinduskiego poczucia humoru i wbrew
pozorom właśnie tam najgorzej się przechodzi.
Tę logikę ulicy uświadamiają mi moi
tutejsi znajomi, którzy nie przyjmują argumentu o konieczności stosowania się
do pewnych zasad, które to zazwyczaj ułatwiają życie społeczne. Według nich,
gdyby w ciągu tygodnia wprowadzono europejski kodeks drogowy z tysiącem znaków
i świateł, miasto zostałoby sparaliżowane. Korki, wypadki, ofiary, ranni. Stąd
lepiej trzymać się starych zasad, gdzie na drodze należy spodziewać się
wszystkiego najgorszego. Małpy zza rogu, dziecka z piłką, nagłego skrętu w
lewo. I system się sprawdza. Nie jest przyjemny dla oka, ale za to muszę przyznać, że do tej pory nie
widziałam żadnej stłuczki. We Wrocławiu co najmniej jedną dziennie.
Kończę ten dzień w metrze z Hinduską,
która podpowiada mi palcem ruchy do pasjansa. Zamiast hardkorowej wersji z
czterema kolorami, wybrałam tę z jednym i klikam w piki czy trefle.
Gimnastykowałyśmy się wspólnie, dochodząc do kompromisu w Hinglish. Po 20.00
mój pokaleczony intelekt dawał już za wygraną, więc wsparcie jak najbardziej
doceniłam. Cóż za odwaga, albo po prostu nuda. Ziew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz