poniedziałek, 7 maja 2012

Pustynna burza- Radżastan

 Misja pustynna burza- Radżastan, a w nim na odstrzał Jaipur, Pushkar i Ajmer. Turyści o tej porze roku nie wybierają się w te rejony, a jeśli już, to tylko ze względu na spore przeceny. Od końca kwietnia tereny na południe i zachód od Delhi zamieniają się w gorący kocioł. My jednak z pełną świadomością w ten kocioł wpadliśmy w sobotę rano. Tym razem z moim kolegą z Tajwanu, o dziarskim imieniu Jackie.

Zaopatrzeni w hektolitry wody ruszyliśmy w piątek wieczorem. Podróż minęła bezboleśnie i bez nieprzyjemnych niespodzianek. Tuż przed świtem, powitał nas przystanek główny w stanie rozkładu. Zamiast czerwonego dywanu, horda rikszarzy. Nie wiedząc gdzie jesteśmy, musieliśmy skorzystać z usług jednego z nich, który to wysadził nas przy pierwszym punkcie naszej wycieczki- New Gate. Było jeszcze ciemno, więc mogliśmy sobie pozwolić jedynie na przydługawy spacer po uśpionych jaipurskich ulicach. Krów trzy razy więcej niż w Delhi. Święte skromnie zagarniały kopytem, co znalazły na poboczu- od wczorajszej gazety po zgniłe owoce. Dobrze, że nie wiedzą jak się powodzi ich szwajcarskim siostrom. 






To, co od progu bije po oczach w Jaipurze to róż. Zwane Pink City nie bez przesady. Cała część starego miasta jest w przygaszonych odcieniach łososiowych i pudrowych. Elewacje sklepów, domów, kamienic- wszystko w jednym słusznym kolorze. Po godzinnym spacerze znaleźliśmy magiczne miejsce na postój- świątynię, której patron bliżej nieznany, położoną w podwórzu przy głównej drodze. Mały dziedziniec z ławeczkami i święty spokój- jedynie małpy droczą się z psami, wiewiórki, jaszczurki i inne małe zoo. Przeczekaliśmy do otwarcia pierwszej restauracji, gdzie moglibyśmy zjeść śniadanie i niestety o tej porze uraczył nas jedynie McDonald's, którego potężny argument- wc- przeważył.







Kolejne godziny to szukanie hotelu w obstawie stada naganiaczy, rikszarzy, sprzedawców lalek, wody itd. Jak już wspomniałam- to nie jest sezon turystyczny i białe twarze wyczuwane są na kilometr, a informacja o naszym przybyciu rozeszła się po całej dzielni. W komicznej sytuacji, idąc wzdłuż ulicy jak Marsjanie- mieliśmy po prawej pięciu pedałujących rikszarzy, trzech naganiaczy z hotelu i tysiące zapytań  zaczynających się od "Hello, my friend". Można popaść w paranoję, więc nasze tempo dosyć mocno wzrastało z każdą minutą i każdym "Hello". Wyszliśmy z tej awangardowej dzielnicy, nie znajdując żadnego ciekawego miejsca na nocleg. Ruszyliśmy w stronę miejsca polecanego w przewodnikach, jako budget, ale z klimatem i dobrą jakością. Pearl Palace- burżujska nazwa, ale niesamowicie ciepłe dizajnerskie wnętrze z hinduskim pazurem. O tak! 










Kolejne punkty na mapie- słynny City Palace- czyli królewski potężny pałac, który jest bardzo fotogeniczny, ale nie powalił na kolana. Wielkość nie poszła w jakość, więc różowa breja wygląda interesująco tylko z daleka. Dziesięciokilometrowy odcinek dookoła starego miasta zajął nam około trzy godziny, "Hellołom" nie było końca, jednak się nie skusiłam. Bazary jaipurskie są uznawane za najlepsze w Indiach, więc wielbiciele egzotycznych dzianin powinni być zadowoleni. Ja jednak nie chciałam być rzucona w paszczę lwa, zbyt zmęczona, aby negocjować cenę spodni- alladynek, na których kupno składam się już od miesiąca.


Czując się jak upieczony sucharek, co chwilę sięgam po wodę, by się nie rozsypać i nie zniknąć. Butelka, jak kroplówka, uzupełniana systematycznie. Jedyną pozytywną stroną palącej temperatury, która bezpardonowo zaczynała przekraczać czterdziestkę, jest zniknięcie stada komarów, które wieczorem sieje spustoszenie na moich kostkach i łokciach. Najchętniej ubierałabym się w moskitierę po 18.00. Wrócą niedługo- z monsunowym lipcem i sierpniem- jak ptaki na zimę- ale gdzie odlatują komary?

Wieczór spędzamy więc bez owadów- wampirów. Na dachu naszego hotelu z klimatycznymi lampkami i wystrojem, którego charakteru nie da się ująć w jednym cyknięciu aparatem. Sporo turystów z nami, w tym dwie spotkane znajome Jackiego, co potwierdza, że nawet w Indiach ciężko się ukryć. Spokojna kolacja, uzależniająca soda z limonką i przygotowania do porannego wyjazdu w Pushkaru.




















Nasz hotel-boy zarezerwował nam miejsca w autokarze i ze sporą dopłatą do klimatyzacji, bez większego marudzenia ruszyliśmy- jeszcze głębiej w pustynię. Po trzech godzinach byliśmy na miejscu. Pushkar to malutka miejscowość ze świętym jeziorem i ghatami dookoła, czyli wydzielonymi nadbrzeżnymi kąpieliskami dla Hindusów. Od razu ruszyliśmy w stronę jeziora, by zostać powitanym z przesadną i sztuczną serdecznością. W tym momencie alarm podejrzliwości zapalił się na pomarańczowo i uważnie śledziliśmy, o co chodzi. Mistrzowie ceremonii rozdzielili nas i zaczęli na wpół po angielsku i hindusku odprawiać rytuał z wsuwając kwiaty do naszych rąk- niby na szczęście. Na pierwszą próbę wciśnięcia mi kwiatów i kokosa w dłoń, zareagowałam trzeźwo, że "nie mam drobnych". Pan mistrz ceremonii z kropkami dwiema między oczami i obłędnym wzrokiem, obrażonym tonem odpowiedział, że tu nie chodzi o pieniądze, a on jest świętym na ziemi. Nie komentując już więcej tego, nie podważając jego zasług dla hinduskiej ludzkości, posiedziałam z nim chwilę oraz posłuchałam prawd i nieprawd o karmie. Pewna, że robi to bezinteresownie, kiedy usłyszałam magiczne słowo "donation", czyli eufemistyczne "daj pieniądze, boś białą kobietą", bardzo się zirytowałam, czego nie ukrywałam. Z uwagi jednak na miejsce, zignorowałam wszystkich świętych kapłanów, policzyłam do pięciu i uciekłam w tłum.

To niemiłe zajście jednak nie zabiło magii tego miejsca. Ghaty wypełnione wiernymi w przekroju różno- pokoleniowym, pluskający się wodą robią wrażenie. Reszta odmawiająca modlitwy, karmiąca krowy czy ptaki. Bardzo klimatyczna jasna wapienna zabudowa i kolorowi ludzie z całego kraju, bo Pushkar to jedno z pięciu najpopularniejszych miejsc na mapie hinduskich pielgrzymek.

Dwie godziny wystarczyły na zakosztowanie tej atmosfery i ruszyliśmy w stronę Ajmer- miejsca naszej przesiadki do Jaipuru, ale też niespodziewanie spotkania "przewodnika", który zachęcił na pozostanie dłużej w nieco zapomnianym przez turystów miejscu. Nasz przewodnik- pan policjant w cywilu nie odchodził od nas o krok, gimnastykując zawzięcie swój angielski. I tym razem sądziliśmy, że znów ktoś próbuje wyłudzić od nas kilka rupii, więc początkowo byliśmy ostrożni. Jednak, kiedy pokazał odznakę i zdradził ile zarabia, nie mieliśmy wątpliwości, że jest bezinteresowny. Pan B. zaprowadził na na ajmerskie jezioro, które w przeciwieństwie do tego z Pushkaru, było nie tyle otoczone czcią, co oferowało bogatą historię. Kwadrans nad przyjemnym chłodnym wybrzeżem i w biegu na autobus- z naturalną klimatyzacją- palącym termoobiegiem wiejącym od otwartego okna- którą trzeba było wyłączyć, aby się nie przypiec.
Trochę za wcześnie przyjechaliśmy do Jaipuru, bo cztery godziny przed odjazdem autobusu. Mogliśmy sobie za to pozwolić na niespieszną kolację w rytmie cziabatti i tym podobnych hinduskich wypieków, które załączam poniżej.



Powrót planowany na północ przedłużył się o godzinę, ale na narzekanie zabrakło siły. W imię zasady, bierz, co dają- dwupiętrowy ogórek podjechał i zabrał nas półżywych. Droga w pełni przespana, padliśmy jak muchy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz