Maraton weekendowych wycieczek, tym razem
z przystankiem w jednym z najpopularniejszych miejsc w Indiach- Amritsar.
30 kilometrów od granicy pakistańskiej
kilkaset lat temu wzniesiono dumę sikhową- Golden Temple, pokrytą kilkoma
setkami szczerego złota. Od tamtej pory ściąga do siebie nie tylko panów w
turbanach, ale mnóstwo turystów i wyznawców innych wariacji hinduizmu. W tym
dwie zagubione katolickie dusze- mnie i Filippo- kolegę z Włoch.
Tym razem standard autobusu nie odbiegał
od polskich orbisów czy eurolinesów, z klimatyzacją i wygodnym wysuwanym
siedzeniem. Dziewięciogodzinna podróż w obstawie kilkunastu sikhów, którzy
wybierali się do swojej Częstochowy. Przekrój międzypokoleniowy- od
zarośniętych starców w olbrzymich turbanach, po młodzików z zawiazaną na głowie
chustą, podtrzymującą włosy związane w kok.
Od dwóch miesięcy zbieram informacje o
tajemniczych brodatych panach, którzy stanowią kilka procent delhijskiej
społeczności. W Amritsarze, w ich kolebce, z pewnością będą stanowić większość.
Wojownicy, jak siebie nazywają, mają sześć atrybutów, bez których nie mogą się
obejść: broda, turban, długie włosy, długa jasna bielizna, miecz oraz metalowa
branzoletka. Wszystko ma swoją symbolikę i praktykowane jest od wielu wieków.
Miecze zostawiają raczej w domu, ale co do długiej bielizny- nie mam pewności.
Amritsar to typowe hinduskie miasto ze
straganowym zaduchem i chaotycznym tłumem, ale podobno z duszą panjabi. Nie
mogłam jej za bardzo dostrzec, oprócz kilku typowych dla regionu potraw.
Po kilkunastu minutach jazdy rikszą
byliśmy na miejscu, gdzie powitała nas potężna toaleta męska i żeńska, a za nią
już główne wejście do obiecanej Golden Temple. Nie chcieliśmy zostawiać butów w
depozycie, bo od niego trzeba było jeszcze przejść kawałek do głównego wejścia.
Kilku Sikhów, widząc, że próbujemy schować nasze klapki do plecaków, zrugało
nas sobie znanym panjabi językiem. Musieliśmy się wrócić i na bosaka zdać
plecaki szatniarzom w turbanach. Jeszcze chusta na głowę- zarówno panowie, jak
i panie, obmycie stóp w brodziku (tak, bhp wyłączyłam już dawno temu) i można
zwiedzać.
Złota Świątynia otoczona jest białą
hinduską filarową zabudową, pośrodku której znajduje się spory zbiornik wodny.
Do świątyni, która wygląda jak wyspa, można dostać się tylko jednym słusznym
wejsćiem- stumetrowym pomostem z tysiącami wiernych czekających niecierpliwie w
kolejce. Połtorej godziny ściskania się z tłumem, który oprócz tradycyjnych
strojów niósł dary dla bogów. Niejeden raz dostałam krawędzią takiej tacki, nie
wspominając o łokciach i kolanach bardziej krewkich Hindusów. Czy warto było
czekać? Pewności nie mam. Golden Temple rozczarowuje przede wszystkim
wielkością i swoim wnętrzem. Tak jak można wzdychać nad majestatycznym złotym
wykończeniem elewacji, tak środek jest dosyć ubogi. Być może to kwestia mojego
nastawienia i zmęczenie po długim oczekiwaniu na wejście. Klimat budowała
muzyka na żywo, grana przez turbanowy zespół. Melodia powtarzana jak mantra
przez pół godziny hipnotyzowała wiernych zastanych w różnych pozycjach.
Kilka rund dookoła świątyni, by poznać
jej piękno na 360 stopniach. A pod filarami rzesze zmęczonych Hindusów
pokładających się na posadzce i nie krępujących się, by oddać się drzemce czy
śniadaniu. Każdy kawałek cienia zaludniony. Jedynie kilku śmiałków oczyściło
swoją duszę w wodzie dookoła świątyni, dzieląc ją z rybami (czyli, że czysto).
Upał nie pozwalał na zbyt długie spacery,
więc wybraliśmy się jeszcze jedynie do Srebrnej Świątyni, która okazała się nie
warta świeczki, ale za to po drodze zwiedziliśmy panjabskie bazary i
obfotografowani przez tamtejszych, wróciliśmy w stronę centrum. Tam, mając
jeszcze spory zapas czasu, znaleźliśmy bar piwny o oryginalnej nazwie Beer Bar.
Speluna jakich mało, ale za to z zimnym dobrym piwem. Przechyliliśmy kufle z
bardziej liberalnymi sikhami, którzy zamiast złotej świątyni wybrali złoty
trunek. Na codzień zamknięci i małomówni, po kilku browarach odważyli się do
nas podejść i zagadać. Rozmawialiśmy po niemiecku, angielsku i włosku z
hinduskimi emigrantami, którzy wpadli do domu na kilka tygodni. Widać było u
nich zamiast długiej szorstkiej brodyz racji dojrzałęgo wieku, dopiero co
zapuszczony zarost.
Tym akcentem skończyliśmy naszą
"pielgrzymkę" i pieszo ruszyliśmy na przystanek, stokrotnie dziękując
taksówkarzom za chęć podwiezienia nas tam. Golden Temple zaliczona i już mam
chyba dosyć świętych hinduskich miejsc na te półrocze. Złota myśl na koniec-
Nie wszystko złote, co się świeci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz