sobota, 14 lipca 2012

Deszczu, (s)padaj!

Deszcz leje podobnie jak tydzień temu o tej samej porze. Ściana z nieba zamieniająca ulicę w potoki. I tu nie przesadzam. Już po wyjściu z pracy wiedziałam, że znów będę brodzić po łydki w wodzie. Nie, oczywiście nie ma chodników, które u nas są standardowo kilkanaście centymetrów nad jezdnią. Nie, nie ma drożnych rynien czy kanałów, do których woda u nas wpadałaby przez kratki. Nie, radź sobie ciapaku sam.

Jedni zamawiają rikszę, aby zaoszczędzić te kilkanaście metrów brodzenia w kto wie czym. Inni łapią się krat i w żółwim tempie przemieszczają wzdłuż ogrodzenia, zwisając jak orangutany. Przyznaję, że byłam twarda, przeszłam i nie chcę wiedzieć, co tam jest. Woda, strumyk, jestem nad morzem. Między kropelkami, choć to zdecydowanie nie Londyn.


Skąd w Hindusach taki bunt przed parasolkami?  Ledwie kilka procent ludzi na ulicach chroni się przed deszczem. To już więcej widziałam w maju podczas większych upałów, rzecz jasna chroniących przed słońcem. Nie ma kurtek, wspomnianych parasoli czy kaloszy. Wszyscy znoszą dzielnie nieznośną pogodę i co chwile wbiegają do metra zmoknięte kury. Pytałam nieraz skąd ta niechęć i dostawałam przewrotną odpowiedź, że oni po prostu lubią deszcz. Po pół roku suszy mają frajdę, jak dzieci ze śniegu. Może stąd mam taki problem ze znalezieniem parasolki?
 
Siedzę sobie w metrze, a pochmurny nastrój poprawiają mi panowie na przeciwko. Udowadniają, że jednak da się znaleźć miejsce w przedziale, jak się tylko bardzo chce. Więc na deser zdjęcie.
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz