poniedziałek, 2 lipca 2012

Ostatnie dni suszy w Himalajach- Almora w sepii

Almora- wieś położona daleko w górach, zaludniona kozą i owcą. Znów himalajski weekend i łącznie 24 godziny w autokarze. Czego się jednak nie robi, by obniżyć temperaturę o dziesięć stopni.

To nic, że to ostatni weekend wakacji, więćcwszystkie hinduskie Zakopane i Kazimierze były wypełnione hinduszczyzną. Wyjechaliśmy zaraz po pracy, kierując się do, jak mawia przewodnik, "najpopularniejszego górskiego resortu tej części Himalajów". Mieli rację- zajechaliśmy i już od 7.00 rano turyści z lodami i watą cukrową bili się o łódkę czy rower wodny, by pobrodzić po jeziorze.



Szczęście w nieszczęsciu, to nie koniec podróży i do naszej chaty na grani jeszcze kilka godzin. Trzy przesiadki, w tym ekstremalna jazda jeepem z osiemnastoma osobami na pokładzie. Dla wyjaśnienia- ciekawe, ile miejsc oszacowałby Europejczyk w tym jeepie- stawiam, że osiem, maksymalnie dziesięć. Jednak Hindus również potrafi i na przestrzeni sześcioosobowej walczyłam na kolana i łokcie z kilkuosobową rodziną, babcią i wnukiem. Z takim nastawieniem, problem korków powinien całkowicie zniknąć.

Po tych kilkunastu godzinach wreszcie nasza chata, a w niej młody gospodarz. Cisza, spokój i świerszcze. Widok iście bieszczadzki z zamglonymi szczytami. Wszystko w kolorach sepii, nieco wypłowiałe. Widać, że monsun jeszcze nie zaszczycił swoją obecnością. Pył i kurz w powietrzu, a trawożerne zwierzaki z trudem znajdywały zieloną strawę. Jednak nieważne. Temperatura, jak w dobrze klimatyzowanym supermarkecie i natura pełną gębą. Nie chciało mi się schodzić z tarasu, poniżej powód.




Z nami w hotelu kilka zbłądzonych angielskich dusz, ze średnią wieku sześdziesiąt. Idealne miejsce na wydawanie swojej emerytury. Święty spokój, tanio i smacznie. Warto rozważyć na stare lata.

Dwa dni minęły na kilku spacerach i przede wszystkim podróży w hinduskich pekaesach. Spartańskie warunki, a właściwie survival, który sprawdzał krzepkość mojego żołądka na drodze spirali i pobudzał wyobraźnię, czym mogłaby się skończyć nieuwaga kierowcy. Sielankowe towarzystwo, rodziny z dziećmi i jedyna biała twarz- ja.


I na każdej stacji dzieci handlujące zimną wodą, krzyczące "Pani water, pani". Butelkowaną, ale niestety bardzo często fałszywką. Jestem już uprzedzona do wody, która oprócz zakrętki ma jeszcze folię ochronną. W większości butelka była używana niejednokrotnie, a zawartość to w najlepszym wypadku kranówka. Spawają nakrętkę, doklejają taśmę i interes się kręci. Wraz z dziećmi od wody, sprzedawcy kokosów, śliwek i czipsów. Każdy wpycha się do z reguły otwartego autobusu (nawet w drodze) i szuka zbytu w autobusowej puszce zdesperowanych pasażerów.








Z godziny na godzinę temperatura rosła ku mej rozpaczy i autokar powoli zamieniał się w saunę. Znak, że wracamy na pustynię. Do tego fetor mijanych wysypisk-  jesteśmy na miejscu w Delhi.

Nieco spóźniona nie dałam radę obejrzeć finału Euro we włoskiej ambasadzie. Podobno najlepszy klimat mistrzostw na indyjskim subkontynencie oraz dobre wino. Po 93. minucie meczu, obejrzanego w doskoku już w domu- chyba już nie żałowałam tak bardzo. Szkoda Italii. Z drugiej strony, chociaż to oszczędziło mojego współlokatora od transplantacji wątroby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz