Almora- wieś położona daleko w górach,
zaludniona kozą i owcą. Znów himalajski weekend i łącznie 24 godziny w
autokarze. Czego się jednak nie robi, by obniżyć temperaturę o dziesięć stopni.
To nic, że to ostatni weekend wakacji,
więćcwszystkie hinduskie Zakopane i Kazimierze były wypełnione hinduszczyzną.
Wyjechaliśmy zaraz po pracy, kierując się do, jak mawia przewodnik,
"najpopularniejszego górskiego resortu tej części Himalajów". Mieli
rację- zajechaliśmy i już od 7.00 rano turyści z lodami i watą cukrową bili się
o łódkę czy rower wodny, by pobrodzić po jeziorze.
Szczęście w nieszczęsciu, to nie koniec
podróży i do naszej chaty na grani jeszcze kilka godzin. Trzy przesiadki, w tym
ekstremalna jazda jeepem z osiemnastoma osobami na pokładzie. Dla wyjaśnienia-
ciekawe, ile miejsc oszacowałby Europejczyk w tym jeepie- stawiam, że osiem,
maksymalnie dziesięć. Jednak Hindus również potrafi i na przestrzeni
sześcioosobowej walczyłam na kolana i łokcie z kilkuosobową rodziną, babcią i
wnukiem. Z takim nastawieniem, problem korków powinien całkowicie zniknąć.
Po tych kilkunastu godzinach wreszcie
nasza chata, a w niej młody gospodarz. Cisza, spokój i świerszcze. Widok iście
bieszczadzki z zamglonymi szczytami. Wszystko w kolorach sepii, nieco
wypłowiałe. Widać, że monsun jeszcze nie zaszczycił swoją obecnością. Pył i
kurz w powietrzu, a trawożerne zwierzaki z trudem znajdywały zieloną strawę.
Jednak nieważne. Temperatura, jak w dobrze klimatyzowanym supermarkecie i
natura pełną gębą. Nie chciało mi się schodzić z tarasu, poniżej powód.
Z nami w hotelu kilka zbłądzonych
angielskich dusz, ze średnią wieku sześdziesiąt. Idealne miejsce na wydawanie
swojej emerytury. Święty spokój, tanio i smacznie. Warto rozważyć na stare
lata.
Dwa dni minęły na kilku spacerach i
przede wszystkim podróży w hinduskich pekaesach. Spartańskie warunki, a
właściwie survival, który sprawdzał krzepkość mojego żołądka na drodze spirali
i pobudzał wyobraźnię, czym mogłaby się skończyć nieuwaga kierowcy. Sielankowe
towarzystwo, rodziny z dziećmi i jedyna biała twarz- ja.
I na każdej stacji dzieci handlujące
zimną wodą, krzyczące "Pani water, pani". Butelkowaną, ale niestety
bardzo często fałszywką. Jestem już uprzedzona do wody, która oprócz zakrętki
ma jeszcze folię ochronną. W większości butelka była używana niejednokrotnie, a
zawartość to w najlepszym wypadku kranówka. Spawają nakrętkę, doklejają taśmę i
interes się kręci. Wraz z dziećmi od wody, sprzedawcy kokosów, śliwek i
czipsów. Każdy wpycha się do z reguły otwartego autobusu (nawet w drodze) i
szuka zbytu w autobusowej puszce zdesperowanych pasażerów.
Z godziny na godzinę temperatura rosła ku
mej rozpaczy i autokar powoli zamieniał się w saunę. Znak, że wracamy na
pustynię. Do tego fetor mijanych wysypisk- jesteśmy na miejscu w Delhi.
Nieco spóźniona nie dałam radę obejrzeć
finału Euro we włoskiej ambasadzie. Podobno najlepszy klimat mistrzostw na
indyjskim subkontynencie oraz dobre wino. Po 93. minucie meczu, obejrzanego w
doskoku już w domu- chyba już nie żałowałam tak bardzo. Szkoda Italii. Z
drugiej strony, chociaż to oszczędziło mojego współlokatora od transplantacji
wątroby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz