poniedziałek, 9 lipca 2012

Pierwszy deszcz

Monsun spadł w piątek i oczyścił całe Delhi z ciężkich chmur, które wisiały od marca. Potężna ściana deszczu, która w ciągu godziny zalała moją dzielnicę po kostki. Nic przyjemnego w brodzeniu w tej brudnej zupie. Kanalizacja krztusiła się nadmiarem wody, wybijając śmieci zaległe w odpływach. Jednak kij z tym hinduskim szambem. Orzeźwienie jakie przyniósł ten deszcz nie da się porównać do niczego. Po trzech miesiącach w piekarniku, wreszcie ktoś ugasił ten pożar i następnego dnia zamiast szaroburej tapety na niebie- pełen błękit i kolory w full HD. 


Weekend jednak w domu, gdzie na swoim kwadracie można było złapać oddech i nacieszyć się tarasem. Sobota i niedziela pod dyktando sportowych emocji. Radwańska i panowie siatkarze w roli głównej pozwalają zapomnieć na chwilę o tym, że to ciągle Indie, że kurz i niezjadliwe potrawy. 
 
W niedzielę impreza weselna u sąsiadów, która postawiła na nogi całą dzielnicę. Nasza ulica została usłana czerwonym dywanem, wzdłuż którego ustawiono krzesła i parawany. Darmowa szama, tańce i swawole, które skończyły się lub przeniosły gdzieś dalej tuż po zachodzie słońca. Bardzo niepozorna i jak na Indie kameralna impreza. Być może jednak gospodarze nie przyoszczędzili wystarczająco i domówka musiała wystarczyć. Po siódmej goście się rozeszli zostawiając tradycyjnie plastikowe talerze i resztki na dywanie, przydeptując na szczęście- tak tu była impreza, bawiliśmy się przednio. 




Pękła ta gorąca bańka, a ja szukam nieśmiało parasolki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz