Monsun spadł w piątek i oczyścił całe
Delhi z ciężkich chmur, które wisiały od marca. Potężna ściana deszczu, która w
ciągu godziny zalała moją dzielnicę po kostki. Nic przyjemnego w brodzeniu w
tej brudnej zupie. Kanalizacja krztusiła się nadmiarem wody, wybijając śmieci
zaległe w odpływach. Jednak kij z tym hinduskim szambem. Orzeźwienie
jakie przyniósł ten deszcz nie da się porównać do niczego. Po trzech miesiącach
w piekarniku, wreszcie ktoś ugasił ten pożar i następnego dnia zamiast
szaroburej tapety na niebie- pełen błękit i kolory w full HD.
Weekend jednak w domu, gdzie na swoim
kwadracie można było złapać oddech i nacieszyć się tarasem. Sobota i niedziela
pod dyktando sportowych emocji. Radwańska i panowie siatkarze w roli głównej
pozwalają zapomnieć na chwilę o tym, że to ciągle Indie, że kurz i niezjadliwe
potrawy.
W niedzielę impreza weselna u sąsiadów,
która postawiła na nogi całą dzielnicę. Nasza ulica została usłana czerwonym
dywanem, wzdłuż którego ustawiono krzesła i parawany. Darmowa szama, tańce i
swawole, które skończyły się lub przeniosły gdzieś dalej tuż po zachodzie
słońca. Bardzo niepozorna i jak na Indie kameralna impreza. Być może jednak
gospodarze nie przyoszczędzili wystarczająco i domówka musiała wystarczyć. Po
siódmej goście się rozeszli zostawiając tradycyjnie plastikowe talerze i
resztki na dywanie, przydeptując na szczęście- tak tu była impreza, bawiliśmy
się przednio.
Pękła ta gorąca bańka, a ja szukam
nieśmiało parasolki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz