poniedziałek, 10 września 2012

Incredible India: Epilog

Ktoś, kto wymyślił hasło promujące Indie, jako Incredible, był genialny w prostocie i sile rażenia swojego pomysłu. Bo jakże krócej i trafniej opisać ten hinduski fenomen? Mój rozdział na subkontynencie indyjskim dobiegł końca. Jednak jakiś pierwiastek Indii zawsze we mnie pozostanie. Tak, niesamowitych Indii.


I ciężko zrozumieć te paradoksy, na których podstawie ten naród istnieje. Zorganizowany chaos, w którym za pierwszym razem gubi się każdy Europejczyk. Tony śmieci, fetor i muchy, sąsiadujące ze złotymi tarasami. Mercedesy trąbiące na krowy na ulicach. Wysyłane satelity w kosmos, jednocześnie ciągła walka z nieustannymi przerwami w dostawie prądu. 

Spędziłam prawie pół roku w Delhi w dzielnicy Sultanpur, którą mieszkańcy- obcokrajowcy przerobili na Sultanpoor (poor, ang. biedny). I rzeczywiście pierwsze wejście zaraz po przylocie było swego rodzaju szokiem cywilizacyjnym. Mieszkania bez okien, mrówki, kurz i burdel. Stopniowo jednak z tego chaosu zaczął wyłaniać się portret zwykłych ludzi i ich życia; matek robiących zakupy, dzieci chodzących do szkoły czy harmidru bazaru znanego Polakom sprzed lat trzydziestu. 

Stek wspomnień. Mój dom tymczasowy, który w okresach czterdziestostopniowych upałów zmieniał się w szklarnię, wędząc nas do ostatniej kropli potu. Wiatrak i lodówka największym przyjacielem. Do tego nieproszeni lokatorzy- mrówki, karaluchy i komary. Wszystko to składa się na jakiś slums, obraz nędzy i rozpaczy. Gdzie ja żyłam? Wieczory bez prądu, poranki bez wody. Piejący kogut budzący dzielnicę o 6.40. Psy bezdomne, o które się trzeba było potykać na drodze. Święte krowy i ich placki. Ulice zamieniające się w rzeki w fazie deszczowej, zmywając wszystko, co najgorsze po drodze. I my brodzący po kolana, zaciskając zęby, marząc tylko o prysznicu. Istna puszka pandory. Po tym mogę mieszkać wszędzie!

Jednak mimo tych trudności daliśmy radę. Nasza kolonia obcokrajowców, którzy przyzwyczaili się do powtarzania "Welcome in the club of people fucked up" (z naciskiem na włoski akcent). Nie zapamiętam przede wszystkim takiego obrazu Indii. Gdybym tylko chciała, w każdym momencie mogłam się przeprowadzić do miejsca bardziej cywilizowanego, z klimatyzacją i sklepami z jedzeniem importowanym. Sąsiedztwo szklanych domów, klimatyzacja, biała kolonia i zero krów. Można było- za trzy razy tyle. Warto? Stwierdziłam, że nie. Sultanpur pozostał w moim meldunku do końca, a siły dodawały wypady weekendowe, które stopniowo pod koniec pobytu się wydłużały.


To właśnie podróże dodawały mi sił i pozwalały uwolnić się choćby na chwilę od lepkiego miasta. I chyba to najbardziej utkwi mi w pamięci. Podróże. Te małe i duże. Indie to niesamowite miejsce do zwiedzania, a właściwie przeżywania.  Zabytki nie powalają na kolana swoją urodą, architektura rozczarowała. Ale wszystko wynagradza różnorodność i ciągle jednak dzikość tych terenów. Na przestrzeni kilku powierzchni Polski mija się po drodze typowych śniadych Hindusów, bardziej "irańskich" Kaszmirczyków, tybetańskich Ladhakijczyków. Przekrój tysiąca modowych kolekcji niczym na wybiegu, domki z gliny, cegły, drewna, wszystkie religie świata, mieszanka kuchni. Jak jakiś mikrokosmos, skansen ludzkości. Do tego Himalaje, przedłużenie pustyni Sahary w Radżastanie i potężny Ganges- ćwiartka Indii, do której udało mi się dotrzeć.
 


Wisienką na torcie mojego Incredible India (a właściwie powodem całego wyjazdu) był staż, który okazał się miłą niespodzianką. Czując się jak Kolumb wśród Indian, mogłam poszaleć na dzikim zachodzie marketingu. Cel osiągnięty. Udało mi się znaleźć partnera w Wielkiej Brytanii dla swojej firmy, który to prawdopodobnie przyczyni się do zwiększenia jej obrotów o kilka procent. Trochę taka praktykancka partyzantka z zawiązanymi oczami. Cel jednak osiągnięty. Wszyscy zadowoleni.

I przede wszystkim najważniejsze ogniwo- ludzie. "People are people"- truizm w ustach mojego szefa nabiera znaczenia w kontekście poznanych tam ludzi. Dobrych i złych, nudnych i ciekawych, śmierdzących i pachnących. Jak pod każdą szerokością  geograficzną- tam też.


To nie miała być laurka dla Indii, być może z perspektywy ostatnich dni przebija się przeze mnie jakiś sentymentalizm. To nie jest lekkostrawne miejsce, na pewno nie dla wszystkich. Jednak Ci, którzy raz zasmakują- wracają. Mnie pewnie też to kiedyś czeka.

Siedzę już wygodnie w domu, podtuczona polskim jadłem i szczęśliwa, że ostatni post piszę bezpiecznie z zacisza domowego. W głowie odbijają się tylko pozytywne wspomnienia i wracające echem hasło: 

INCREDIBLE INDIA!





1 komentarz:

  1. Twój blog jest absolutnie fantanstyczny!
    Niestety nie miałam okazji w pełni go przeczytać, ale z pewnością uczynię to przy najbliższej okazji.
    Jednak to, co najbardziej mnie w nim ujmuje to to, że widzę Cię dokładnie w miejscach, w których sama byłam w sierpniu. Indie to niesamowite miejsce i patrząc na Twoje zdjęcia mogę nareszcie poczuć, że nie tylko ja to doceniam :)
    Także dziękuję Ci za to. Chcę tylko zapytać, czy interesujesz się może językiem Hindi?
    Osobiście uważam, że to jeden z najpiękniejszych języków na ziemi, dlatego też się go uczę i staram trochę o nim pisać na www.devanaglove.blogspot.com

    Jeszcze raz dziękuję Ci za przypomnienie mi o tym, że istnieją ludzie, którzy doceniają niesamowitość Indii. Zdecydowanie będę tu częściej zaglądać.

    Dobranoc! :)
    Asia

    OdpowiedzUsuń